Narracja bez fantazmatów
Mnie kino i literatura inspirują, to jasna sprawa, bo kocham fantazmatyczne światy. Nigdy nie potrafiłem spojrzeć na te spójne przecież sklejki z czyjejś wyobraźni jak na rzeczywistości poślednie wobec tej naszej, codziennej i niby nadrzędnej. Pamiętam wysyp kolegów zapisujących się na boks, bo „jedynka” emitowała właśnie całą sagę o Rockym. Łatwo znaleźć ciąg przyczynowo skutkowy. Na studiach, okresie, gdy fantazmat już słabiej rozlewa się po coraz spokojniejszej duszy, poznałem sympatyczną parę, która chciała ruszyć w podróż po obejrzeniu „Into the wild”. Ja marzyłem o byciu wykładowcą pracującym z trudną młodzieżą – jak Robin Williams z „Buntownika z wyboru” – lub policjantem, najlepiej biegającym boso po jakimś wieżowcu.
Nie mam za dużego pola do manewru podczas planowania urlopu, zawsze musi to być z wyprzedzeniem, brakuje mi spontaniczności, przyznaję. Kiedy poszedłem do kina z przyjaciółką na „Before Midnight”, stwierdziłem, że mam ochotę na całą trylogię Linklatera jeszcze raz. Albo… czemu nie być odważniejszym? Może warto samemu pójść śladami Jesse i Celine? Powiedziałem bliskiej, że chodzi mi po głowie taki pomysł, mianowicie – wyskoku do Wiednia. Ona kiwnęła głową, pełna aprobaty, ma bowiem w duszy tego samego uśpionego czubka, który napędza i mnie. Planowanie – oczywiście, ale czasami warto popuścić. Pojechaliśmy, oczywiście z przewodnikiem w ręku (z nas dwojga to ona jest bardziej pragmatyczna, lepiej orientuje się w terenie i choć pomysł zaliczania Wiednia po kolei, według turystycznych punktów, pałaców oraz muzeów nie pasuje do mojej wizji poznawania miasta, muszę jej podziękować, inaczej tracilibyśmy czas na przyswojenie logistycznych podstaw).
Pamiętam, że zainspirowany tymi wszystkimi książkami francuskich egzystencjalistów oraz filmem Allena puściłem się kiedyś na krótko do stolicy Francji. Nie wiedziałem, czego oczekuję, chyba najbardziej tej onirycznej melancholii niczym w „O północy w Paryżu”, klimatu intelektualnej, choć lekko snobistycznej wolności. Że przyjedzie taksówka, która zabierze mnie i Ernesta Hemingwaya w miejsca opisane w „Słońce też wschodzi”. Rozczarowałem się. Ale nie Wiedniem. Wiedeń mnie nie rozczarował, bo miałem inne podejście, jechałem tam nie dla Hemingwaya, Remarque’a, aby oddać hołd francuskim reżyserom czy – w tym przypadku – Straussowi. Wiedeń mnie nie rozczarował, choć już kiedyś w nim byłem. Może nie powinno się poznawać miast w pojedynkę, jak nie powinno się przeżywać samotnie filmowych seansów. A może prawda tkwi gdzie indziej? Może my, niepoprawni kinomaniacy, powinniśmy czasami zapomnieć o filmowych kliszach i budować narrację na nowo? Dla mnie Wiedeń bowiem nie jest już scenerią z „Before Sunrise” oraz filmu o romansie Sisi z Napoleonem, nie jest miastem, w którym spotyka się tylko miłych, kochanych ludzi, a wraz z napisami końcowymi zostaje poczucie katharsis i celowości. W mojej głowie tkwi już inna narracja. Wiedeń to kawiarnie wieczorem, kiełbasa z bułką jedzona w przydrożnej budce, obalone wino, kilka piw i martini nad Dunajem, jakiś stary oraz otwarty do północy antykwariat, w którym wśród porozrzucanych rupieci sprzedaje kobieta przypominająca bohaterkę filmów Burtona. Wiedeń to sklep komiksowy, gdzie za ladą stoi poparzona na twarzy dziewczyna, wręcz wyskakująca z butów, aby opowiedzieć, pomóc i miło obsłużyć. Wiedeń to też piwo, które spokojnie możesz wypić w parku, nie martwiąc się strażą miejską. I Wiedeń to ja oraz moja przyjaciółka. Nie Jesse i Celine.
Ten tekst piszę z jednego, jedynego, acz ważnego powodu – nie chcę, abyście kiedykolwiek się rozczarowali, ani w miłości, ani filmowo. Znam przepis na nierozczarowanie, choć może nie zawsze będę się go trzymał. Moja recepta to banał, jednak nie chodzi o obniżenie swoich oczekiwań. O nie, to byłoby zbyt proste. Jeśli realizujecie klisze filmowe, wychodźcie z filmowego punktu wyjścia, odetnijcie w pewnym momencie taśmę celuloidową i pozwólcie, aby dalej doklejono Waszą historię, Wasze zdjęcia. Nie zadawajcie pytań, „co dalej?”, nie szukajcie ich w poradnikach. Po prostu spacerujcie i wiedzcie, że najlepszy scenariusz Waszego życia to ten, który kiedyś opowiecie swoim dzieciom, wnukom, najbliższym. Postacie z filmów istnieją „tam”, to Twoi przyjaciele. Ty istniejesz tutaj.