Kilka filmowych blizn
Ciągle zachwycamy się filmami, wiadoma sprawa, bo gdzie indziej to robić, jak nie na stronie miłośników kina? Co chwilę się ochuje, achuje na lewo i prawo, jak to kino zmieniło nasze życie, a bez ruchomych obrazków bylibyśmy innymi ludźmi. Nie trochę innymi, tylko całkiem innymi. Mniej seksownymi, mniej inteligentnymi, wrażliwymi, pięknymi. Po prostu – mniej. Ciekawi mnie jednak, czy Was kino kiedyś skrzywdziło. Bo mnie tak. Nic metafizycznego. Skrzywdziło mnie po prostu fizycznie.
Przyznam, że na pomysł tego felietonu wpadłem po opublikowaniu pierwszego odcinka naszej świetnej KMF-owej serii o nazwie „Szybka piątka”. Oczywiście, że każdy z nas jest świadomy tego, że niektóre filmy zobaczyliśmy za wcześnie. Ja nie powinienem oglądać „Emmanuelle” jako dziecko, zapewne lepiej by mi się spało, gdyby chrzestny nie zapodał mi na VHS kilkakrotnie przegrywanych z innych kaset przygód Pinheada. Niektóre doznania muszą poczekać, aż będziemy w stanie się im przeciwstawić i właściwie je zinterpretować. Koledzy z redakcji skupiali się głównie na sprawach psychologicznych, mikrourazach w umyśle, swoistych traumach celuloidowych. Mnie jednak kilkakrotnie kino skrzywdziło czysto fizycznie i mam mocniejsze opowieści, z którymi się z czytelnikami w „Szybkiej piątce” nie dzieliłem, aby nie psuć konwencji.
Wakacje, gdzieś około roku 1992, „Batman” Tima Burtona, prezent od wspomnianego chrzestnego, wałkowany na okrągło, mimo że magnetowid często wciągał taśmę. Piękne czasy. Chciałem być Mrocznym Rycerzem, bo miał te wszystkie zabaweczki, fajną furę, kompleksową naturę i dobrze wyglądał w gumowym wdzianku. Najbardziej intrygowała mnie zawartość jego pasa, do którego przywieszone były różne kapsułki z gazem, linki, futerałki… Przebierałem się za Batmana, robiąc pelerynę z kreacji sylwestrowej mojej mamy i brakowało mi tylko gadżetów. Kastet zrobiony z pokrętła od domowej hydrauliki nie wystarczył, potrzebowałem też broni mniej kontaktowej. Moja rodzinna wieś nie była bezprawnym Gotham, czasami walka z przestępczością wymagała tak wałkowanej w filmie Nolana teatralności i podstępu. Gdy kradłem z szuflady dziadka gaz łzawiący, który dla samoobrony woził ze sobą podczas podróży przez Polskę pociągami PKP, nie myślałem o konsekwencjach. Nie myślałem też o nich, gdy rozpyliłem ten środek w twarz kolegi z podwórka (na swoje usprawiedliwienie napiszę, że był moim Robinem i sam chciał sprawdzić, jak rozpylacz działa). Przekrwione oczy i czerwona twarz mojego pomagiera była wystarczającą karą, ale na tym się nie skończyło. Gdy jego mama tłukła mnie skórzanym pasem (notabene, wspaniała kobieta, twarda, matka ośmiorga dzieci, pozdrawiam), wiedziałem już, że swoje fantazje superbohaterskie skieruję raczej w stronę Supermana, jak wiadomo – pacyfisty, który nie testowałby ultranowoczesnej broni na swoim side-kicku.
Pamiętacie „Ognisty podmuch” z Kurtem Rusellem? Ogień w tym filmie przedstawiony był wręcz jako inteligentny żywioł, który pożerał łapczywie powietrze, rósł w siłę, syczał, dmuchał. Gdy kończyłem 6. klasę szkoły podstawowej, ogniska z kolegami były już na porządku dziennym. Oby jak największe, z kiełbaską i puszczanym w tle „Scyzorykiem” Liroya. Było to jeszcze niewinne, pamiętam przecież późniejsze, te z alkoholem, szczególnie zimą, gdy trzeba było transportować pozbawione woli życia ciała kolegów do domu. Ale takie akcje należy zwalić na imprezowy klimat i brak umiaru. Moje „filmowe” ognisko, które zapamiętam do końca życia, było wynikiem inspirowanej kinem brawury. Gdy skakałem z jednej palety desek na drugą, wyobrażałem sobie, że jestem Kurtem Rusellem, który pokonuje kolejne poziomy płonącego budynku. Pamiętam adrenalinę i nawoływanie kolegów „zrób to, zrób to!”, bo pomiędzy całkiem sporą odległością dzielącą dwie palety, tlił się ciągle ogień. To właśnie adrenalina pozwoliła mi przetrwać bolesne oparzenia na nodze po tym, jak wylądowałem w samym środku żaru. Kilka oparzeń na kostce oraz ubaw kumpli, gdy biegałem po zroszonych deszczem liściach tytoniu, tylko po to, aby ugasić płonącą skarpetę, sprawiły, że do dzisiaj nie powtórzyłem seansu thrillera o strażakach.
Przetrącony nos i fontanna krwi z dwóch dziurek, kiedy rzuciłem się z rękawicami bokserskimi na 10 lat starszego kumpla, który w moich oczach był Ivanem Drago. Powstrzymywanie kumpla, który po rozwaleniu sobie nogi piłą mechaniczną, chciał „zdezynfekować” ranę za pomocą prochu strzelniczego, niczym z John J. z „Rambo II”. Przysolenie niebieskim punciakiem w barierkę przy supermarkecie, gdy z kumplem naśladowaliśmy w zimie drifty Vina Diesela. Takich historii jest mnóstwo, do każdej wracam jednak z rozbawieniem. Nie zrozumcie mnie źle, nie demonizuję kina, równie wielkie głupoty się czyniło w młodzieńczych latach, inspirując się wyczynami postaci książkowych.
Chcę tylko o nich pamiętać i usłyszeć Wasze. Rozbierzcie się i pokażcie, niczym Gibson w trzeciej „Zabójczej Broni”, swoje filmowe blizny. One w jakiś sposób Was definiują.