search
REKLAMA
Felietony

Jesteśmy biednymi dostawcami przyjemności i chcemy (za)robić (sobie) dobrze

Jacek Lubiński

31 maja 2013

REKLAMA

Na początku było słowo. Dokładnie 3475 znaków (bez spacji) w tym oto artykule Koisza. Kuba internetu nie rozwalił, ale doczekał się szybkiej riposty w postaci 8526 znaków (ze spacjami) i trzech filmików quasi-edukacyjnych od Jerzego. Obaj zaczęli rozczulać się nad zagadnieniem pisania – i obaj, pomimo drobnych różnic, doszli do podobnych, lecz ubranych w inne zdania podrzędnie złożone wniosków, z których część wypada przekonująco, a z częścią można się kłócić. Ja się będę kłócił…

Co prawda oba teksty zahaczały o wywody osobiste (Jakub wspominał o ostatniej bibie na stancji i o tym, że nie jest frajerem, a Jurek pisał o Kubie i o tym, że jest frajerem – on sam, nie Kuba, aż tak osobiście nie było…), ale ja od takowych odpocznę. Żeby jednak pisać o pisaniu, w kontekście pisania w konkretnej rzeczywistości (do której moi przedmówcy się odwołują), trzeba wziąć pod uwagę parę czynników, które pozwolą zrozumieć z czym należy się mierzyć obierając podobną drogę (z góry przepraszam, za mogące nieco wydłużać tekst, przemyślenia osobiste i truizmy, które jednak odbębnić trzeba).

 

1. Mentalność

Będę upraszczał, ale na twórców słowa pisanego, wyłączając już w tym względzie tzw. brukowce, bo to jednak inny poziom, zwykło się patrzeć w dwójnasób: poprzez zazdrość („Ale masz fajnie, siedzisz całymi dniami w domu, przed kompem i tylko piszesz! To kiedy w końcu zaprosisz nas do swojego domku nad morzem?”) i pogardę („Zamiast odbijać kartę w fabryce, całymi dniami nic nie robisz, tylko siedzisz w domu, przed kompem i marnujesz życie! Weź się wreszcie za coś porządnego, jeśli chcesz mieć ten domek nad morzem!”). I jedno i drugie absolutnie idzie zrozumieć, patrząc z perspektywy osób trzecich. Jest to jednak pewien krzywdzący schemat, który przy odpowiednim zaparciu można odnieść także i do wielu innych zajęć. Mija to się jednak z celem – zawsze lepiej trochę otworzyć oczy, zwłaszcza, gdy tak naprawdę kompletnie nic nie wiemy o meandrach danej profesji, bo potem skutkuje to podobnymi obrazkami:

Bradley Cooper w Limitless

Nie słyszeliście o mnie? Trudno. A raczej rzekłbym: normalka. O takim Michale Puczyńskim też pewnie nie słyszeliście, a właśnie wydał książkę (nie dziękuj za reklamę stary). Bo też i nie słyszeliście o 99% nam podobnych. King, Szekspir, Sorkin, Sapkowski, Rowling – to ‘garstka’ wybranych, szczęśliwców, gwiazd, o których z reguły robi się głośno dopiero po latach, gdy są już starsi, ukształtowani, a czasem nawet i martwi (choć oczywiście są wyjątki). Taki zawód, w cieniu wiecznie niezapisanych, rażących białością kartek. Podobny zresztą w tym względzie do innych – bo czy, poza Mario, słyszeliście o jakimś hydrauliku? A poza Wałęsą o innym stoczniowcu (pytania są tendencyjne, bo to przykłady ;)?. No właśnie…

2. Rynek

Ten światowy jest ogromny. Polski – mały, biedny, zaściankowy. Typowy pesymizm narodowy? Nie. Tak po prostu jest. 40 lat komuny zrobiło swoje i nie tylko pod względem pisania jesteśmy krajem, jak to się mówi, „100 lat za murzynami” (tak naprawdę 60, ale mniejsza). Bardzo dobrze widać to na przykładzie filmu właśnie, gdzie to, co w USA od dawna jest absolutną podstawą, u nas dopiero staje się normą, jaka powoli wypiera staroświecką strukturę dramatu – strukturę owszem, solidną, lecz dla kina skostniałą i nieefektowną od lat. Po upadku Muru, pozostawiona sama sobie Polska (i na dobrą sprawę cała ta część Europy Słowiańskiej, wyłączając Rosję), do tej pory przyzwyczajona do ostrej cenzury sztuki i tzw. ‘państwowych danin’ na kulturę, przez pierwszą dekadę zachłystywała się wolnością, po to by w drugiej odbiła jej się ona chaotyczną czkawką, która wciąż ma swoje reperkusje. Teraz znowu stoimy w rozkroku, wolno, bardzo wolno ucząc się pewnych sztuczek od wyrobionego Zachodu i usiłując jakoś zapanować nad naszym rozgardiaszem podwórkowym. Tyczy się to także jak najbardziej pisania, co uwzględnia też kolejny punkt.

3. System

Takiego u nas po prostu nie ma. Myślicie, że czemu nie robi się u nas kina gatunkowego, a gros pisarzy, nawet jeśli w jakiś sposób spełnionych dorobkiem, może jedynie marzyć o sukcesach (i tym bardziej adaptacjach filmowych) pokroju Rowling czy też Meyer? Bo wspomniany rynek jest mały? W porównaniu z Ameryką jest, ale to nadal 40 milionów ludzi, którzy nie mają problemów z biciem rekordów box office’u i bestsellerów, na których czele czasem znajdą się także i polskie prace. Można zwalać więc na braki funduszy, które owszem, wysokie nie są, ale przy odrobinie dobrej woli jesteśmy w stanie zrobić kino na poziomie, co udowadnialiśmy nie raz, nie tylko w PRL-u (choć to w nim „Krzyżacy” pobili absolutne mistrzostwo świata w jakości i frekwencji). Można też zwalać, poniekąd słusznie, na usposobienie ludzi zarządzających tą kasą, które wciąż nie jest wystarczająco elastyczne, by wyjść poza bezpieczne schematy, a także i na nieobycie polskich filmowców (bo z pisarzami jest już lepiej – patrz choćby silny dział fantasy/s-f), którzy takiego kina uprawiać zwyczajnie nie potrafią. Jednak głównym wrogiem jest system, a raczej jego brak. W USA (ale także i w UK) są prężne związki spajające i chroniące podobnych sobie ludzi, całe sztaby odpowiedzialnych za PR, reklamę i bóg wie co jeszcze oraz, a być może przede wszystkim, są agenci. Tymczasem u nas ten schemat można zobrazować tym zdjęciem:

W Polsce bowiem to piszący musi zająć się autopromocją, musi (często dosłownie) chodzić po domach i sprzedawać swoje pomysły, prosić o kasę. A skoro tak, to nie ma czasu na pisanie, a przynajmniej nie tyle, ile powinien. Co więcej, towarzyszy temu niemal nagminny brak jakichkolwiek zasad (np. w tworzeniu prostych umów), jak i zwykła hipokryzja ze strony osób wykładających kasę, które najchętniej chciałyby otrzymać z góry gotowy produkt, nie bacząc na to, ile i w jakich warunkach tenże powstaje (solidny skrypt to rok pracy, a dobra książka, nie będąca kontynuacją jeszcze więcej – a przecież w międzyczasie coś trzeba jeść, pić, gdzieś spać…). Tam więc, gdzie Amerykanin rodzi się pisarzem i na pisanie jest nastawiony, tam Polak przypomina raczej zagubione dziecko, któremu przypadkiem coś się może udać, o ile nikt go wcześniej nie zwabi w ciemny zaułek i nie wykorzysta. Zresztą na tak chwalonym rynku amerykańskim także nie czekają nas same róże i czerwone dywany (TUTAJ wysłużę się świetnym zagranicznym artykułem), lecz jest on lepszy o tyle, że zwyczajnie daje więcej możliwości na to, by zaistnieć, a co za tym idzie także zarobić.

Tutaj rzecz jasna należy wziąć poprawkę na pisanie stricte dziennikarskie, szczególnie internetowe. Z dwóch powodów. Przede wszystkim, dziennikarze jako tacy mają jednak w kraju w miarę silne lobby. Jego istnienie nie zmienia faktu, że osoba pisząca z miejsca przestaje być ‘sprzedajną kurwą’, ale znacząco ułatwia życie – w końcu „piszę dla ‘Gazety Wyborczej’” brzmi lepiej i stateczniej aniżeli „piszę (tu wstaw dowolny rzeczownik bez tytułu)”. Poza tym dziennikarstwo samo w sobie jest łatwiejsze, bo recenzje czy artykuły zajmują niepomiernie mniej czasu, przez co łatwiej ich więcej napisać/sprzedać i łatwiej nim sobie dorabiać (uprzedzałem, że będą truizmy).

Uff…

Teraz przejdźmy do właściwej odpowiedzi na wspomniane dwa teksty, poczynając od tego, iż wg Rodii, „nie można w internecie zarabiać”. Można. Czego jednak nie można robić, to tworzyć mu granic. Internet ma bowiem tą jedną przewagę nad prasą, iż jest globalny, tj. nie można go tak naprawdę rozdzielić, jak prasę właśnie, na polską i amerykańską na ten przykład. Internet to internet. Co za tym idzie, znacznie łatwiej jest się załapać na pracę w amerykańskim portalu, aniżeli w ichniejszym dzienniku. Ergo, redakcji, które płacą za teksty, choćby niewielkie stawki, jest tak naprawdę sporo – tyle tylko, że większość z nich nie jest polskojęzyczna. To jednak problem coraz bardziej zanikający w naszym kosmopolitycznym świecie i o ile w danej chwili dla wielu stanowić może kwestię nie do przeskoczenia, tak jestem przekonany, że za parę lat nikt nawet nie będzie o tym myślał w podobnych kategoriach. To wszak także część ewolucji, Jurku 🙂 Czy jednak internet wyprze kiedyś prasę drukowaną? Śmiem wątpić, ale neutralnie odpowiem, iż nie mam bladego pojęcia. Bo kto ma, ten automatycznie może porzucić pisanie i zacząć zarabiać na… przepowiadaniu przyszłości.

Nie zmienia to jednak faktu, że dla pisania nastały niefajne czasy – szczególnie, gdy mamy na utrzymaniu całą rodzinę. Bynajmniej jednak sprawa nie rozchodzi się o zapierdalanie dzień i noc, oraz o chęci lub ich brak. Tak po prostu jest, że akuratnie mamy kiepski moment dla ludzi pióra. Kiepski, bo przejściowy. To wiąże się tyleż z ogólnie pojętą globalizacją, jak i przyrostem ludności, a także, choć jeszcze w nie aż takim stopniu, cybernetyzacją. Pisanie dotyka więc podobny problem, co programowanie i grafikę – choć jest nań zapotrzebowanie, to pisać (i wydawać) może dziś tak naprawdę każdy, a skoro tak, to każdy może nas wyprzedzić w drodze do koryta. Różnica polega jednak na tym, że grafika i programowanie zależne są od technologii i to, co jako fachowcy znaliśmy wczoraj, jutro może być bez znaczenia, więc ta znajomość zawsze w cenie. A literki pozostają te same i wystarczy, że umiemy je poskładać do kupy i a nóż, widelec, łyżka ktoś to kupi – czego dowodem cała masa grafomańskich przykładów nie tylko w necie (także na łamach KMF się takowe znajdą), ale i w świecie książki („Pięćdziesiąt twarzy Greya” anyone?).

Samo podejście do profesji także się na przestrzeni wieków zmieniło. Kiedyś książki i gazety były jedynym źródłem rozrywki i wiedzy, stąd ich autorom okazywano większy szacunek, który częstokroć przekładał się także na sypanie groszem (choć wielu klasycznych dziś autorów umierało w nędzy, to jednak równie wielu, o czym zdajemy się zapominać, ktoś prywatnie utrzymywał i wydawał – czy to fan, czy też kochanka). Dziś, w momencie, kiedy sami możemy edytować artykuły na Wikipedii, pisarza mierzy się bardziej sukcesem czysto komercyjnym, a dziennikarza traktuje jako zło konieczne lub też właśnie zadufanego w sobie miłośnika, który za psie pieniądze wypełnia pewną niszę – i to taką, która jest, mam wrażenie, traktowana coraz bardziej po macoszemu.

Czy tego chcemy, czy nie, to słowo pisane znacząco ustąpiło pola słowu mówionemu i wizualizacjom. Wszak po co czytać kilkustronicowy artykuł, skoro przykładowy Max Kolonko w kilku zdaniach powie nam jak jest, a „Urwany Film” zapewni znacznie lepsze, ciekawsze spojrzenie na dany film, niż jakaś ‘sucha’ recenzja. Bynajmniej nie mam nic do tego (ba! sam chętnie oglądam!), ale taka sytuacja zdecydowanie nie sprzyja przyszłym autorom, choćby nie wiem jak utalentowani by nie byli. Oczywiście, ci najlepsi prędzej czy później się wybiją, a czasy przejściowe w przeciągu paru lat powinny zmienić się w konkrety. Bo nawet jeśli pisanie do internetu daje każdemu nie tylko szansę, ale i absolutną wolność tematu oraz formy, to, w przeciwieństwie do druku, raz opublikowany, kiepski tekst można usunąć jednym kliknięciem, a nawet jeśli nie, to zakopią go bezlitośni internauci. Z takiej formy odsiewania korzysta się już zresztą na Zachodzie i jest to bezsprzecznie jedna z przyszłych dróg nie tylko pisania jako takiego, ale też i np. dla produkcji filmowych.

Wcześniej napomknąłem o braku czasu na pisanie u piszących „na poważnie”, bo to, śmo i owo. Wg Rodii jeśli pisać, to tylko pisać i nic więcej (notabene wyszedł mi świetny tekst na drinking game – pijemy za każdym razem, gdy pojawia się wzmianka o pisaniu!). Owszem, jasnym jest, że jeśli mamy więcej czasu na pisanie, to rezultaty będą zapewne lepsze i bardziej dopracowane (zakładając, iż nie piszemy dla samego pisania, ale, że coś się za tym kryje – do czego jeszcze powrócę). Lecz nie zgodzę się z tym, że jedynie siedząc cały dzień i waląc w klawisze osiągniemy sukces. To nieprawda. Nieprawdą jest także, że trzeba pisać codziennie, aby w ogóle nam coś wyszło, tak samo, jak i nieprawdą jest nastawienie li tylko na jedno zajęcie – a przynajmniej nie w dzisiejszym świecie. To tak nie działa, a ostateczny wybór często nie zależy jedynie od nas samych, lecz jest wynikiem prób i błędów, wyrzeczeń i poświęceń, a w końcu o wszystkim i tak decyduje przypadek.

Wróćmy tu na moment raz jeszcze do wspomnianej Rowling – docelowo filologa, nie pisarki – która pierwszego Pottera stworzyła w okresie aż siedmiu lat, podczas którego musiała sobie jeszcze radzić z wychowywaniem dziecka, rozwodem i innymi problemami przypłaconymi depresją. Całkiem sporo, jak na samotną matkę na zasiłku, której wcześniejsze twory literackie nawet nie zostały wydane. Koniec końców autorka została multimilionerką i jej bajka kończy się w iście hollywoodzki sposób. Jednak przez siedem lat była skazana na potępienie i jestem absolutnie przekonany, że nawet przez jeden dzień nie wierzyła w tak wielki sukces. Co więc nią powodowało przez ten okres? Ano pasja właśnie.

Tak dochodzimy w końcu do głównego problemu obu tekstów, z których każdy razi w jakimś stopniu hipokryzją. Jakub takiej pasji wtóruje, lecz jednocześnie przeklina wszystkich, którzy chcą na niej zarobić. Brzmi to dziwnie z ust (rąk?) nauczyciela, który to zawód wymaga wszak takowego mariażu, a i pod tym względem jest bardzo do pisania podobny, czym już lata temu frustrował się Miauczyński Adaś, odbierając w banku swe comiesięczne zarobki. Z drugiej strony mamy Jurka, który twierdzi dokładnie co innego, a mianowicie, że pisanie za kasę nie może być pasją, bo nie może przypominać hobby. Jedno przeczy więc drugiemu, a oba zdrowemu rozsądkowi. O ile bowiem autentycznie nie raczkujemy w sztuce gryzipiórków, nie pracujemy w Caritasie i, niczym grupa średniowiecznych mnichów przepisujących godzinami opasłe księgi przed wynalezieniem druku, nie mamy z góry narzuconego celu wyższego, tudzież wzorem idealistycznych reporterów filmowych nie robimy czegoś po to, aby ludzie „poznali prawdę”, to pisanie za pieniądze musi autentycznie wiązać się z pasją i wręcz się jej równać!

Co więcej, ta pasja musi wywodzić się z nas, z naszych potrzeb, naszych wartości, które chcemy sprzedać i w końcu także naszych upodobań/fantazji/marzeń… Bo pisanie jest tworzeniem, a każdy twórca, czy tego chce, czy nie, musi być próżny. Próżność ta nie powinna rozbijać się jednak o czyste samolubstwo i/lub narcyzm, bo choć na tym da się zbudować jakąkolwiek karierę (Justin Bieber to chyba najlepszy przykład), to w ostatecznym rozrachunku będzie to dalekie od satysfakcji. Dlatego właśnie, jeśli ktoś pisze i zajmować chce się pisaniem, to czyni to głównie dla własnej przyjemności, a nie dlatego, by rozbawić innych (jak pisze Koisz, który najwyraźniej myli nas z komikami).

Pójdę nawet dalej i napiszę, że przy procesie tworzenia ma się potencjalnie w dupie innych ludzi, bo nawet kiedy dany tekst powstaje z dedykacją, bądź na zlecenie i trzeba go napisać, to MY czerpiemy z jego powstawania satysfakcję, gdyż lubimy pisać, chcemy pisać (doskonale mówi o tym zresztą Kasia Bonda, dlatego przeklejam pierwszy filmik z tekstu Rodii). Wiem, brzmi to karkołomnie, zważywszy zarówno na trudy pisarskiego, typowo pustelniczego trybu pracy, jak i na fakt, że człowiek piszący, dokładnie tak jak każdy inny twórca, łaknie za swą robotę nie tylko dochodów, ale przede wszystkim komplementów. Cieszą więc równie mocno zera na koncie, listy od czytelników, nagrody oraz pozytywne recenzje w prasie, co proste komentarze i lajki w internecie, nawet pod blogiem, jednym z wielu, o znikomej liczbie odwiedzin. Bo wtedy wiemy, że kogoś poza nami to interesuje, że ktoś to docenia, może nawet lubi. I nie mamy wrażenia straconego czasu, jaki następuje w przypadku chowania kolejnej odrzuconej książki do szuflady.

Tak więc przyjemność przede wszystkim – jasne.
Ale teraz, kochani odbiorcy, jeszcze mi za jej dostarczenie łaskawie zapłaćcie…

P.S. Wyszło mi prawie 16 tysięcy znaków (ze spacjami) – gdyby tak za każdy wziąć teraz po złotówce… 😉

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA