Gównodziennikarstwo, algorytmy i dobrowolne niewolnictwo, czyli o “darmowym” dostępie do informacji
Na początku, zanim przejdę do sedna, chciałbym podziękować dwóm osobom, których nie znam i których nigdy nie spotkałem: Bartoszowi Filipowi Malinowskiemu z vloga Bez/Schematu i Magdalenie Czubaszek z Krytyki Politycznej. Nigdy ich nie spotkałem, ale ich felietony/artykuły odpowiednio o tym, co mogą algorytmy i gównodziennikarstwie pozwoliły mi zebrać myśli i zainspirowały do napisania tego felietonu.
Nie będę odnosił się do stawianych w artykułach tez (z niektórymi się zgadzam, z innymi mniej), ale potraktuję je jako odskocznię do opisania tematu, który nęka mnie już od jakiegoś czasu.
Jeżeli prowadzisz jakąkolwiek działalność związaną z internetową ekspozycją, bloga/vloga/portal/konto na Instagramie, etc. z pewnością wystawiony jesteś na działania jednego, a pewnie nawet obu największych w zachodnim internecie graczy: Google’a i Facebooka. To oni są prawdopodobnie największymi źródłami ruchu na twojej stronie, podcaście czy vlogu. Wyszukiwania w przeglądarce, odesłania z fanpage’y Facebooka czy Instagrama, YouTube, algorytmy rekomendujące treść dla użytkowników, etc. etc. To one, obok tzw. directu, decydują o tym, kto na twoją twórczość trafi, a pewnie jeszcze bardziej kto nie. Te dwa giganty mogą zdecydować o twoim być albo nie być. Nie sugeruję w żaden sposób, że celowo. Ich zadaniem jest maksymalizacja zysku, więc skierują ruch tam, gdzie jest największe prawdopodobieństwo uzyskania odsłon czytelników bądź widzów. Jeżeli akurat twój post, artykuł czy podcast wpada w aktualnie “pchany” trend, masz farta, jeżeli nie, jest szansa, że po twoją twórczość nie sięgnie pies z kulawą nogą.
Algorytmy nie mają uczuć...
…ani emocji, mają tylko parametry, które na dokładkę w wielu przypadkach kształtowane są obecnie przez uczenie maszynowe – w skrócie, od pewnego momentu nie człowiek je programuje, programują same siebie. Zmiana algorytmu potrafi doprowadzić do tego, że z twojej strony pewnego dnia zniknie 50, a może i 90% ruchu z danego źródła (np. z wyszukiwań, tzw. generic search albo np. z zasięgów na Facebooku). Ci giganci mogą zabić twoją twórczość lub biznes, jeżeli masz nieszczęście go prowadzić w internecie, jedną zmianą parametrów algorytmu. Najlepszy w tym wszystkim jest fakt, że oni nawet tego nie wiedzą – jesteś tylko mikroskopijną składową globalnej statystyki, mimo że dla ciebie to może być całe życie. Nie tylko o tym nie wiedzą, ale mają to w nosie, jako jednostka dla nich nie istniejesz.
Jako wydawca film.org.pl doświadczałem tych zmian prze całe lata, przeżyłem 70% cięcie ruchu w Google i 97% cięcie zasięgów na Facebooku, ale nie zrozumcie mnie źle, nie narzekam – to jest rzeczywistość, która po prostu jest, jest obiektywna i albo, chcąc robić to, co robisz, z nią żyjesz, albo zmieniasz branżę, bo twój wpływ na nią jest żaden. Chyba, że stworzysz własną.
W jaki sposób algorytmy rekomendacyjne zabijają niezależną twórczość, nie będę wchodził, bo zrobił to świetnie Bartosz na swoim vlogu. Wystarczy wiedzieć, że algorytm nie wybiera rzeczy wartościowych, ale te które się czytają/oglądają, a więc jeżeli nie stworzyłeś czegoś trendującego albo nie wpisałeś się w coś trendującego, zapomnij, że ktoś to zobaczy, choćby nie wiem jak wartościowe było. Warto natomiast zatrzymać się chwilę przy tym, dlaczego ich istnienie i działanie pociąga za sobą stopniową degradację tworzonych treści. Mechanizm jest niezwykle prosty: jeżeli coś trenduje i rynek może relatywnie niewielkim nakładem pracy wyprodukować coś, co obejrzą setki tysięcy, a w skali globalnej miliony widzów, to po prostu to zrobi. Jeżeli czymś takim będzie patostream albo wypadek drogowy, najlepiej z ofiarami, to mamy gotowy przepis na “sukces”. Nie zrozumcie mnie źle, niekoniecznie musi to być zaraz żerowanie na nieszczęściu. Weźmy świeży przykład z obszaru seriali: emitowany na Disney+ Mecenas She-Hulk. Jeżeli jest to temat, który czytelnik chce widzieć na swoim feedzie, to macie gwarancję, że każdy drobiazg, który w tym serialu się pojawi będzie obrobiony przez niezliczone portale na dziesiątki sposobów, doprowadzając do tego, że wpisy te będą w końcu pozbawione jakiejkolwiek treści, byle we frazach kluczowych pojawił się tytuł serialu, Marvel i chwytliwa zajawka. Tak to działa.
"Darmowy" lunch
Gorzej, że cała sfera dziennikarstwa, która te rzeczy produkuje degraduje się razem z treścią. Kliki napędzają rodzaj pisanych treści, treści napędzają kliki, ktoś te treści musi stworzyć, koło się zamyka. Z czasem nie potrzeba już dziennikarzy, tylko masowych producentów wyrobów newsopodobnych, których niezliczone warianty za chwilę będzie już mogła produkować sztuczna inteligencja. Po co komu wartościowy dziennikarz tworzący wartościowe materiały, skoro nie te się czytają?
Więcej, współczesny napędzany algorytmami model konsumpcji treści coraz bardziej odrywa tożsamość autora od kontentu, który “produkuje”. Ile osób wchodzi dziś na główną stronę portalu, żeby znaleźć tekst ulubionego autora? To domena internetu 1.0, kiedy czytaliśmy witryny jak prasę w latach 80. Dziś wpisujemy frazę, dostajemy pod nos tysiące tekstów do wyboru i nie obchodzi nas to, kto tekst napisał.
Czy to my jako ludzie jesteśmy tacy beznadziejni, czy to algorytmy popychają nas w otchłań szaleństwa? To akurat zadanie dla socjo i psychologów, choć z całą pewnością jest to swego rodzaju sprzężenie zwrotne. Można by się pokusić natomiast o próbę odpowiedzi na pytanie, co tkwi u podstaw tego jakościowego pikowania, ale tu należałoby spojrzeć na cały internetowy ekosystem związany z produkcją treści. A tu sytuacja wydaje się jednoznaczna.
Każdy może wejść na dowolną stronę i skonsumować dowolny rodzaj newsa, artykułu, felietonu, eseju czy na co tam mamy ochotę. Wchodzimy na Google, wpisujemy frazę, która nas interesuje i dostajemy setki materiałów prosto pod nos. Bez wysiłku, bez problemu, one click away. I tu przychodzi refleksja. Czy tworzenie treści kosztuje? Czy wchodząc na portal filmowy i czytając analizę filmu na 30 000 znaków konsumuję coś, co powstało bez kosztu i wysiłku? Ktoś musiał spędzić nad tym ileś godzin i pewnie mu za to zapłacono. To jakim cudem ja dostaję to za darmo?
Otóż oczywiście, nie konsumujesz tego za darmo. Płacisz za to swoją prywatnością i ekspozycją na reklamę, za którą wydawcy płacą reklamodawcy w postaci sieci reklamowych, domów mediowych czy bezpośrednio klientów. Przepraszam za ten truizm, ale w kraju, w którym ponad 30% populacji nie rozumie, że rząd rozdaje pieniądze z ich własnych podatków, czasem warto przypomnieć podstawy: nie ma darmowego lunchu.
Szczytny ideał czy model biznesowy?
I tu dochodzimy do sedna. Praktycznie cały ekosystem tzw. darmowego dostępu do informacji w jakiejkolwiek formie, jest finansowany przez wpływy z reklamy. Sieci reklamowe, których jednostki oglądasz na co dzień zarabiają miliardy podając ci coraz lepiej dopasowaną do twoich potrzeb treść reklamową i prześcigają się w znajdowaniu cię w najbardziej zakamuflowanych zakątkach sieci. Nie robią tego ludzie przesiewając niezliczone strony, robią to roboty, algorytmy właśnie. I robią to coraz lepiej i coraz sprytniej. To właśnie dlatego robią nam wodę z mózgu, a dziennikarstwo staje się gównodziennikarstwem.
I tu zaryzykuje pewną tezę, która może być kontrowersyjna, bo godzi w mit założycielski internetu. Wszystkiemu winien jest demokratyczny i nieodpłatny dostęp do informacji. Szczytny ideał, który stał się kamieniem węgielnym jednego z najważniejszych osiągnięć ludzkości. Jeszcze na początku lat 90. XX wieku czymś normalnym było, że żeby przeczytać dobrej jakości news albo artykuł prenumerowało się dzienniki, tygodniki, miesięczniki. Słowem, płaciło się za treść, której określony tytuł dawał gwarancję jakości. Ideał powszechnego dostępu do informacji zrodził cały ekosystem i gigantyczny model biznesowy, którego jedynym celem zaledwie 30 lat po powstaniu internetu, jest nie podanie nam informacji wysokiej jakości czy demokratyzacja dostępu do niej, ale przepchnięcie nas przez tyle kliknięć i ekranów ile zdołamy wykonać w jednostce czasu. Nikogo nie obchodzi czy przeczytamy treść na stronie, którą odwiedzamy, jeżeli tylko sieć zdąży wyświetlić nam reklamę. Celem algorytmu nie jest nas zadowolić, tylko popchnąć do kolejnej szansy na wyświetlanie materiału reklamowego. W konsekwencji producenci treści znaleźli się między młotem a kowadłem: albo produkujesz kontent, na który algorytmy wpychają ci ruch i masz szanse wyświetlić reklamę i zarobić, albo zostajesz w niszy, której nie da się wyskalować i przepadasz. Wydawanie stało się grą o przechytrzenie algorytmu, której stawką stało się przetrwanie.
Dobrowolne niewolnictwo
Ale chyba najtragiczniejsze w tym wszystkim jest to, że na własne życzenie oddaliśmy się w niewolę. I to czyją? Algorytmów! Kilku technologicznych gigantów, którzy przy pomocy swoich technologii kręcą nami jak diabeł słońcem. Ile razy złapałeś/złapałaś się na tym, że spędziłeś/spędziłaś kolejną godzinę przewijając rolki na Insta czy Facebooku albo zapadłeś się w dziurę bańki informacyjnej na YouTube? I jak bardzo cię to wzbogaciło? Poświęcamy im nie tylko czas, ale dajemy im całych siebie i jak barany na rzeź idziemy za kolejnym podpowiedzianym linkiem. To jest cena, którą płacimy. I jedyny powód, dla którego się na to godzimy jest taki, że co miesiąc nie ubywa na koncie. Czy tak samo zachowywalibyśmy się, gdyby za każdym razem kiedy przeczytamy artykuł przychodził push z naszego banku, że właśnie ubyło nam parę złotych oszczędności? Bo to właśnie się dzieje, tyle że zamiast kasy płyną dane o nas, naszych nawykach, przyzwyczajeniach, hobby, etc. To co byłoby lepsze: zapłacić kilkadziesiąt złotych rocznie za to, żeby otrzymać materiał najwyższej klasy i wiarygodności od kogoś, komu ufamy, czy oddawać swój czas i prywatność komuś, kto przekuje je dolary… dla siebie? Jak niewolnik.
Czy można wyjść z tej ślepej uliczki? Szanse są niewielkie. Neal Stephenson w swojej powieści sprzed paru lat: Fall; or, Dodge in Hell prorokuje, że w nie tak odległej przyszłości czeka nas nieunikniona faza, w której nie będziemy w stanie już zapanować nad spływającą do nas informacją inaczej, niż używając osób, które będą ją dla nas w czasie rzeczywistym filtrować według określonych kluczy. Inaczej zaleje nas fala bezwartościowego, często nieprawdziwego, a na pewno zjadającego nieuchronnie nasz cenny czas kontentu o zerowej intelektualnej kaloryczności. W zasadzie już to się dzieje.
Zaraz ktoś pewnie napisze w komentarzu, że cały ten powyższy bełkot to narzekania jeszcze jednego boomera, ale słowo daję, że tak jak doceniam każdego, najbardziej nawet płochliwego czytelnika mojego portalu, tak będąc od lat wydawcą film.org.pl, dziś zamieniłbym 90% w ogromnym stopniu przypadkowych osób płynących szerokim strumieniem z algorytmów Google’a czy Facebooka na 10% takich, dla których autorzy i film.org.pl staliby się na tyle ważną częścią ich życia, że byliby skłonni zapłacić kilka złotych miesięcznie za unikalny kontent, dla którego redakcja portalu wyprułaby sobie flaki, a ja mógłbym im za to uczciwie zapłacić. Amen.