GEORGE A. ROMERO. Manifest polityczny w ustach żywych trupów
Znajomy napisał na Facebooku, że w związku ze śmiercią 77-letniego George’a Romero za komentarze typu „czy ktoś dla pewności strzelił mu w głowę?” posypią się ostrzeżenia i bany. Nie dlatego, że są niesmaczne, ale dlatego, że właśnie suche, jakby upraszczające jego twórczość jedynie do sugestywnej przemocy. Romero, owszem, za pomocą sztuki starał się przede wszystkim oswajać śmierć, ale należy mu się ogromny szacunek za umiejętność opowiadania o polityce przy użyciu wizji upadku świata. Jego nowożytne zombie to swoisty zeitgeist czasów, w których postanowił je odkopać. Noc żywych trupów z 1968 roku to niewątpliwie kino antyestablishmentowe. Żywym trupom nie chodziło tylko o oddzielanie głów od ciała oraz wgryzanie się w krwawiącą tkankę. Chyba że ówczesnego społeczeństwa.
Podobne wpisy
Przekazy zakodowane w jego serii o żywych trupach (film doczekał się kilku kontynuacji oraz wariacji spod ręki Romero i nie tylko) brzmiały mniej więcej tak: media są guzik warte, rząd w chwili kryzysu jest boleśnie bezbronny, współpraca zwiększa szansę na przeżycie, a Ameryka to schorowany organizm, który w końcu zje się sam, podobnie jak konsumpcjonizm. W świecie Romero to my byliśmy żywymi trupami, a one – nami, łatwo więc w takim razie o marksistowską interpretację, traktując apokalipsę zombie jako metaforę rewolucyjnej walki klasowej. Coś w tym jest, jednak żywotność tych filmów (oryginał wciąż ogląda się wyśmienicie) potwierdza ilość interpretacji – dla jednych Romero to moralista przestrzegający przed jakimikolwiek segregacjami w społeczeństwie, dla innych wróg kapitalizmu i konfliktu na linii obrona terytorialna – nauka, dla jeszcze innych strapiony nihilista. Sam reżyser wielokrotnie wspominał, że nigdy nie chodziło mu o lewicowy przekaz, ale o krytykę wszelkich ruchów autorytarnych, których nadejście czasami łatwo przegapić. Przykładowo: dehumanizującym nas potworem w jego twórczości jawi się w pewnym momencie… centrum handlowe, miejsce akcji Świtu żywych trupów z 1978 (remake, powstały w 2004 spod ręki Zacka Snydera, ma niewiele wspólnego z oryginałem). Kiedy jeden z bohaterów pyta, czemu nieumarlaki zbierają się przy szybach budynku, gdzie widać wystawy sklepowe, odpowiedź brzmi: „to instynkt, strzępki pamięci – sklepy były miejscem ich codziennych odwiedzin, bardzo ważnym za życia”.
Nie znaczy to jednak, że ten Amerykanin kubańskiego pochodzenia nieustannie kiwał paluszkiem niczym Hieronim Bosch, obmyślając swoje malarskie wizje piekła. Owszem, każda kolejna część wyprodukowanych przez niego filmów pokazywała coraz większy rozpad świata, ale w roku 2005 w Ziemi żywych trupów nie bał się stanąć po stronie wymyślonego przez siebie narzędzia zagłady. Zombie stali się naturalnym porządkiem, z którym należało się pogodzić, ludzkość zatraciła się w konfliktach na tle klasowym, a zagrożenie przyszło prawie niezauważone, bo uwspółcześnione, czekające pod bramą, aż to się wszystko skończy. Zombie u Romero zyskiwały coraz większą świadomość, konkludując serię tym, że granica pomiędzy żywymi i martwymi się zatarła. Apokalipsa spełniona, ale jakby cichsza i cwańsza niż pierwotnie zakładano.
W tych symptomach nihilizmu wyczuwalna była jednak refleksja, że większości złych wyborów można by uniknąć, wystarczy nieco empatii, na którą jesteśmy być może gotowi, wszak żaden prawdziwy koniec świata, który tak mocno oddzielałby dwie przeciwstawne sobie siły, jeszcze nie nadszedł. Mamy jeszcze czas na swoje błędy, ale i wielkość. Może to – wbrew jego słowom – dlatego właśnie czarnoskórego mężczyznę uczynił bohaterem pierwszej odsłony: „W 1968 roku byliśmy wszyscy wkurzeni, że komunały o pokoju, równości i miłości zdały się na nic, ale Duane Jones został wybrany dlatego, bo był świetnym aktorem, po prostu”.
Zapytany o współczesne podejście do tych maszerujących, zakażających ludzkie niedobitki i szukających żywego mięsa reinkarnacji pandemii, odpowiada, że dzisiaj kino gatunkowe zdaje się nie rozumieć, jaka była jego intencja. Między innymi z tego powodu odrzucił propozycję nakręcenia odcinka The Walking Dead i machnął ręką na mocno chwiejący się projekt Resident Evil: „nie rwę się już, aby oglądać takie filmy. Robiłem je, kiedy można było wykorzystać w jakiś sposób temat, jeśli było coś, co za jego pomocą potrafiłem skrytykować. Chciałem wyrazić swoje polityczne przekonania poprzez kino. Dzisiaj tego brakuje”. Może dlatego produkcje wypełniające mu czas między kolejnymi zombiakami nie korzystały już z tak zakamuflowanych figur retorycznych i nie bały się zmieniać w jawną satyrę, jak na przykład Małpi interes.
Kiedy umierał po długiej walce z rakiem płuc, słuchał muzyki ze swojego ulubionego filmu, Spokojnego człowieka z 1952, otoczony najbliższymi – żoną Suzanne oraz córką Tiną. I taki właśnie się wydawał – bardzo cichy, spokojny, ale towarzyski człowiek, który na temat kondycji świata wykrzyczał się w swojej sztuce.