10. FKA: Nowy film Yorgosa Lanthimosa na „alternatywne” otwarcie festiwalu
17 października w Łodzi rozpoczęła się jubileuszowa 10. edycja Festiwalu Krytyków Sztuki Filmowej Kamera Akcja. Jednym z dwóch pokazów przygotowanych na rozpoczęcie (obok głównej, galowej projekcji Bożego ciała Jana Komasy, połączonej z uroczystym otwarciem) był blok trzech filmów – dwóch krótkich i jednego pełnego metrażu. Wszystkie wyraziście autorskie wizje łączył wspólny mianownik niedookreślonej tajemnicy, wokół której budowane były opowieści. W każdym obrazie powracał w innej formie motyw wrogości (a przynajmniej ambiwalencji) społecznego środowiska i relacji, w które wikłają się z nim centralne postacie. Jednym z tych filmów było nowe dzieło Yorgosa Lanthimosa, które w Łodzi miało swoją polską premierę.
Lanthimos w pigułce
Miarą stylu twórcy Faworyty jest między innymi to, iż w zaledwie kilku kadrach, w krótkiej scenie czy fragmencie sekwencji, potrafi przekazać z niesamowitą sugestywnością dziwaczność świata przedstawionego, odbijającą w krzywym zwierciadle napięcia otaczającej nas rzeczywistości. Nimic to pod tym względem esencja jego kina, skondensowana do dwunastominutowej kapsułki. W tak krótkim czasie grecki reżyser nie tylko kreuje hipnotyzującą, paradoksalną rzeczywistość, ale oferuje nam drażniącą refleksję na temat społecznych gier i ról, umowności tych drugich i absurdalnego ciągu mimikry, w który jesteśmy uwikłani jako jednostki. W roli głównej Nimic oglądamy Matta Dillona, który (oby nie po raz ostatni) idealnie wpasowuje się w klasycznie lanthimosowski, wyprany z ekspresji i widocznych emocji świat. Jego bohater to profesjonalny wiolonczelista, mąż i ojciec trójki dzieci. Pewnego dnia, wracając metrem z próby, pyta młodą dziewczynę o godzinę. Niespodziewanie postać grana przez Daphné Patakię zaczyna powtarzać za bohaterem – nie tylko słowa, ale i czynności.
Nimic to błyskotliwy surrealistyczny obraz codziennego odgrywania ról, dopasowywania i wtapiania się w otoczenie. W kilka minut reżyser generuje stężenie napięcia, którego inni twórcy często nie potrafią zbudować przez cały film. Lanthimos powtarza znane ze swoich wcześniejszych filmów chwyty – aktorzy grają z groteskową beznamiętnością, szybki, ale miękki montaż rezonuje fenomenalnie z muzyką klasyczną, a drobne gesty momentalnie urastają do miana interpersonalnych kataklizmów. W tej konwencji świetnie wypada Matt Dillon, ale prawdziwą gwiazdą miniatury jest Patakia, kreująca demoniczną i fascynująco zagadkową postać. Pomimo że całość potraktować można jako stylistyczne ćwiczenie reżysera, krótki film nie odstaje jakościowo od jego pełnometrażowych dzieł, gładko wpisując się w unikalną filmografię Greka.
Archeologiczna ekspedycja na Ziemię
Blok, którego drugą (i najbardziej nośną) część stanowił Nimic Lanthimosa, otwierał krótki metraż innego Greka, Yorgosa Zoisa, który trzy lata temu zachwycił widzów Kamery Akcji produkcją Interruption. Podobnie jak słynniejszy rodak, Zois rozwija w Third Kind swoją autorską poetykę, opierającą się na intensywności obrazu i dźwięku oraz napędzającej film tajemnicy. W przypadku Third Kind jest nią zagadkowy sygnał (dokładnie: pięć tonów), wysyłany z opuszczonej przez ludzkość Ziemi w przestrzeń kosmiczną. Stamtąd na trzecią planetę od Słońca przybywa trójka archeologów z innego czasu i innej rzeczywistości, by zbadać tajemniczy sygnał. Przez większość półgodzinnego filmu towarzyszymy trójce bohaterów – Niemce, Szwedowi i Anglikowi/Amerykaninowi (a przynajmniej na takie narodowości wskazują używane przez nich języki, za pomocą których komunikują się bez potrzeby tłumaczenia) – przemierzającym porzucony obóz uchodźców na ateńskim lotnisku. Przeszukują oni zwały śmieci, pokrzywione namioty i łazienki, na których ktoś nakreślił w różnych językach, głównie angielskim i arabskim, zapiski brzmiące jak kronika upadku cywilizacji (rzuca się w oczy wielki napis TOURISM IN SYRIA). Napięcie towarzyszące poszukiwaniom źródła pięciu tonów jest wyczuwalne w każdej sekundzie i pomimo iż w filmie praktycznie nic się nie dzieje, momentalnie wciąga on swoim unikalnym klimatem.
Nakręcony w scenografii stworzonej z autentycznych pozostałości po obozie uchodźców z Bliskiego Wschodu film, oprócz dystopijnej wizji, oferuje wyrazisty komentarz do bieżących problemów – głównie tak zwanego kryzysu migracyjnego i wojny w Syrii, ale także katastrofy klimatycznej. Zois stawia widzów przed wizją Ziemi, która ostatecznie stała się cmentarzyskiem upadłej cywilizacji i nie jest już niczym więcej, jak tylko obiektem dociekań badaczy z innego świata. Third Kind zostawia nas także z pytaniem, co w wypadku zagłady po nas pozostanie – zakładając, że trójka badaczy niekoniecznie reprezentuje potomków tych, którym udaje się przeżyć, jest to głównie opustoszały śmietnik i ledwie blady cień stanowiących istotę naszego życia emocji i działań. O jakości filmu stanowi, że wizja to tyle przygnębiająca i zmuszająca do zastanowienia, co fascynująca formalnie.
Cierpienia młodej Sary
Blok „alternatywnego” otwarcia festiwalu kończył pełnometrażowy debiut szwajcarskiej reżyserki Kathariny Wyss, Sarah Plays a Werewolf. W tym wypadku tajemnica, wokół której organizuje się film, nie jest ani surrealistyczna, ani metafizyczno-antropologiczna. Tytułowa bohaterka to bowiem nastolatka zmagająca się z własnymi demonami, a przede wszystkim dotkliwą samotnością i poczuciem niezrozumienia. Podobnie jednak jak Zois i Lanthimos, Wyss wyraziście rysuje znaczenie społecznych konwencji w odniesieniu do doświadczającej niewyjaśnionych stanów jednostki.
Sarah pochłonięta jest pracą w kółku teatralnym i głęboko zafascynowana historią Romea i Julii, a także Wagnerowskim Tristanem i Izoldą. Początkowo zdaje się być ona natchnioną, utalentowaną artystycznie jednostką, która odnajduje w pracy twórczej przestrzeń do samorealizacji. Stopniowo jednak odkrywamy, że życie wewnętrzne Sary, które stara się ona przekuć na aktywność artystyczną, napędzane jest mroczniejszymi popędami – poczuciem osamotnienia i nieszczęśliwej miłości (do kogo – tego do końca nie wiemy), niejednoznacznymi relacjami z bratem i ojcem oraz osaczeniem przez nadopiekuńczy i zamknięty świat rodziny nuklearnej. Psychologiczny portret dziewczyny budowany jest tu zręcznie, bez zbędnych dopowiedzeń, dzięki czemu odsłaniane kolejno szczegóły jej sytuacji zyskują ambiwalentny wydźwięk, którego nie tracą aż do końca. Trajektoria dramaturgiczna jest w Sarah Plays a Werewolf poniekąd negatywem klasycznego coming of age, opartego na przezwyciężaniu trudności i wkraczaniu w dorosłość. Sarah coraz bardziej zapada się w mroki swojej duszy, a widzowie, pozbawieni klarownego punktu odniesienia porządkującego sytuację dziewczyny, skazani są na wychwytywanie znaczeń z niejasnych kontekstów.
Siłą filmu Wyss, oprócz umiejętnie budowanych niedopowiedzeń, jest świetna kreacja Loane Balthasar, bez fałszu wygrywającej niuanse swojej bohaterki i budującej prawdziwie dojrzałą (czyli właśnie taką, jaką chciałaby być Sarah) kreację. Pozytywne wrażenie osłabia częściowo nieco zbyt rozwlekła fabuła, zmierzająca do finału przesadnie okrężną drogą, ale ostatecznie szwajcarski film satysfakcjonuje na poziomie koncepcji i poprowadzenia głównej roli. Dobrze sprawdza się też w zestawieniu z pozornie odmiennymi krótkimi metrażami Lanthimosa i Zoisa – dzięki połączeniu trzech filmów zyskujemy coś na kształt panoramy wyobcowania i dyskomfortu wpisanego we współczesność. Ten nieuchwytny stan metafizycznego niepokoju naświetlony jest z trzech punktów widzenia: antropologicznego spojrzenia na ludzką aktywność w skali makro (Third Kind), osobistej, laboratoryjnie pokazanej alienacji w ramach społecznych sieci (Nimic) oraz intymnego, tragicznego doświadczenia splotu ram kulturowych i psychologicznego napięcia niemogącego znaleźć zrozumienia. Oryginalny zabieg programowy połączenia tych filmów okazał się więc wbrew pozorom bardzo twórczy i intrygujący.