Uzależnienie i bransoletka Toma Hardy’ego
Po krótkim zastanowieniu wybrałbym dwóch zagranicznych aktorów, z którymi chciałbym się spotkać, pogadać, zapytać o kilka interesujących mnie spraw. Obu łączy ten sam problem – demony. Oczywiście wiem, że są łatwiejsze sposoby na przestudiowanie tematu uzależnień, ale właśnie Tom Hardy i Robert Downey Jr zdają się wiedzieć o czymś, co chciałbym wykorzystać w praktyce, przekazując to przyjaciołom, używając jako egzemplifikacji. Nie wiem tylko, czy są to przykłady dobre, czy złe. Obaj wydają się być wyjątkami potwierdzającymi regułę. Podnieść się w Hollywood jest bardzo trudno i sam fakt, że tak wyraźnie celebruje się obecność tych, którym się udało, mówi sam za siebie – to są wyjątki.
Nie chciałbym się zbytnio skupiać na szczegółach, ale prowadzę kampanię antyuzależnieniową i staram się być w tym najmniej ostentacyjny, jak tylko się da. Myślę, że wiem już więcej, z roku na rok coraz bardziej rozumiem problem, również zawodowo, a w kinematografii potrafię wymienić filmy, które najwierniej go przedstawiają. Takich jest wiele, popkultura akurat uzależnienie narkotykowe już oswoiła całkiem dobrze, gorzej jednak z wartościami terapeutycznymi. Przeszło mi nawet przez myśl, aby poświęcić temu dłuższe teksty, ale koniec końców utopiłyby się w oceanie podobnych publikacji. Ciągle jednak, mimo że lata mijają, wzorem filmowego studium uzależnienia i terapii jest dla mnie „Trainspotting” oraz teza w epilogu – chcesz przeżyć, odejdź od miejsc, ludzi, sytuacji, odejdź od wspomnień, nie drap skóry, zamień zimne mleko na ciepłe i po prostu spieprzaj odrodzić się na nowo. Słowa głównego bohatera zresztą zdaje się potwierdzać polska dziennikarka i pisarka, Małgorzata Halber, która wyznaje w swojej książce “Najgorszy człowiek na świecie”, że jednym z ważniejszych punktów jej terapii było unikanie choćby miejsc, które kojarzą jej się z odurzaniem, jakby w samych ścianach i przestrzeniach, gdzieś pomiędzy ektoplazmą a wspomnieniami, tkwiło coś, co znowu nas pochłonie. Wielu moich znajomych romantyzuje takie historie zapominając o jednym – wielkim aktorom, pisarzom, dziennikarzom te doświadczenia może i poszerzają perspektywę, ale ktoś, kto nie ma obok siebie całej medialnej wręcz grupy wsparcia, może skończyć marnie.
Cenię Toma Hardy’ego z dwóch powodów – miał małe szanse na awans społeczny oraz mniejsze na wyjście z nałogu jeśli prawdą jest, że na początku ubiegłej dekady budził się w rynsztoku uwalony krwią ze zooranego kokainą nosa. Palenie kryształu miał już za sobą, zaczęło się ładowanie w kanał. Mówi też w jednym z wywiadów, że jest narkomanem i alkoholikiem, który teraz, gdyby tylko podać mu szklankę whiskey, rozniósłby w pył pokój hotelowy. Budzenie się obok ludzi, których nie znał, otaczanie się tymi, którzy współtowarzyszyli mu w narkotycznych eskapadach, a oddalanie od tych, którzy naprawdę go kochali, to była jego codzienność. Mało kto zauważa, że od kiedy Hardy jest całkowicie czysty, zmienił się nie tylko jego etos pracy, ale i charakter. On sam mówi o tym jak o tykającej bombie i ostatnio rozmawiałem z przyjaciółmi na temat modelu jego terapii, która zaczęła się ponad dziesięć lat temu. Kolega nawet zaryzykował twierdzenie, że casus Hardy’ego dowodzi, że dzięki uzależnieniu można poznać siebie i świat lepiej, a po otrząśnięciu się z niego – być mądrzejszym. Straszny stek bzdur, z którym będę walczył, dopóki starczy mi na to sił. Biorąc pod uwagę zaagażowanie aktora w pomoc młodym, uzależnionym ludziom, on na pewno pierwszy skarciłby za taki kierunek myślenia.
W jednym z wywiadów Hardy wspomina, że na zajęciach terapeutycznych nauczono go odciążać myśli rękodzielniczym wiązaniem bransoletek, co miało mu pomóc w ciągłym podenerwowaniu. Zresztą, proszę zwrócić uwagę na dodatkowy atrybut, który Mad Max nosi w najnowszym filmie Millera – jest to utkana ze skórzanych pasków bransoletka, jedna z wielu, które Hardy zrobił dla ekipy z planu. Charakterystyczne, ale również smutne, jeśli uzna się, że owa biżutera pojawia się w wielu jego ostatnich głośnych filmach lub na zdjęciach z wywiadów czy planu. Widmo uzależnienia wisi nad nim ciągle i nie jest to bagaż komukolwiek potrzebny do życia czy twórczości.
Właśnie. On i Robert Downey Junior, którego wielki powrót wydawał się być efektem pracy nie tylko jego samego, ale sztabu terapeutów i specjalistów od wizerunku, to kolejny dowód na to, że w Hollywood mamy jednak więcej historii pokroju Philipa Seymoura Hoffmana niż Hardy’ego czy Downeya. Jak wiadomo, aktor nie pamięta wielu kręconych filmów z czasów, gdy ćpał na potęgę. Niewiele osób dawało zresztą Downeyowi szansę na wyzdrowienie (choć jak wiadomo, tak naprawdę z dragów i butli nigdy się nie zdrowieje), a dzisiaj stał się on symbolem sukcesu, dobrego humoru i nośnikiem inspirujących, kameleońskich ról (jego „przefarbowany” Kirk Lazarus w “Jajach z tropików” to mistrzostwo świata). Pytanie tylko, czy ta „fajność” aktora nie jest jednak źle interpetowana? A co jeśli kompulsywna wręcz aktywność zawodowa, propagowanie stylu życia, który uznał za właściwy, to wyrazy ciągłego strachu, że będzie na dnie jak pod koniec lat 90., gdy studia filmowe bały się podpisać z nim umowę choćby na występy gościnne? A co, jeśli jego „bransoletką”, swoistą przypominajką, jest ciągły niepokój?
Moi przyjaciele, gdy rzucają w dyskusji tymi dwoma nazwiskami, nie mają racji. W uzależnieniu nie ma nic romantycznego ani wzbogacającego twórczość. Według mnie istotą noszenia tego bardzo ciężkiego krzyża jest historia mężczyzny, którego poznałem na wakacjach. Od lat zmaga się z problemem narkotykowym i alkoholowym, a od kilkunastu miesięcy prowadzi zajęcia terapeutyczne. Rozmawialiśmy dużo, opowiedziałem mu o Hardym, powiedziałem o Downeyu Juniorze, a on przedstawił mi historię Ryśka Andrzejewskiego (znacie, raper Peja), któremu właśnie niedawno stuknęło sześć lat trzeźwości. Facet powiedział mi, że przykłady, które mu podałem, to efekty bardzo drogich i bardzo czasochłonnych terapii, na które nigdy nie będzie nas stać. Mężczyzna zresztą czuł codzienną potrzebę manifestowania, jak bardzo się cieszy, że ma już najgorsze za sobą. Nie miał. Ostatnio ponoć wrócił do używek. Tyle, jeśli chodzi o romantyzowanie ludzi, którzy byli dla nas inspiracją choćby na chwilę. Trzymajmy kciuki za całą resztę, a szczególnie – za samych siebie.