O ZACHOWANIU W KINIE. Klątwa multipleksu
Zaczęło się. Ruszają przedpremierowe pokazy Ostatniego Jedi. Fani gwiezdnej sagi chętnie skorzystali z możliwości zakupienia biletów na wiele tygodni wstecz, wobec czego spóźnialskim już teraz trudno znaleźć jakiekolwiek dobre miejsce. Sale są pełne. To ostatnie wiąże się z moją największą obawą związaną z wizytą w kinie – nie tylko przy okazji Ostatniego Jedi, lecz w ogóle. Spieszę z wyjaśnieniem.
Otóż jest całkiem prawdopodobne, że padłem ofiarą klątwy. Paskudnej, mającej zabrać mi resztki przyjemności z kinowego seansu. Wysysającej dobry nastrój i zaburzającej ekscytację wynikającą z długo oczekiwanej premiery.
Moim przekleństwem jest reszta widzów na sali.
Zazdroszczę tym, którym na regularnych seansach udaje się obejrzeć film w ciszy i spokoju – mnie, który w kinie pojawiam się umiarkowanie często, nie wychodzi to nigdy. Nieważne, na którą pójdę godzinę i jak długo po premierze. Nie ma opcji, bym nie trafił na delikwentów różnorako uprzykrzających oglądanie innym (to znaczy, zdarzyło się raz, na Smoleńsku – tylko dlatego, że przede mną siedział ksiądz i gromada starszych ludzi). Gdybym miał podsumować i skategoryzować typy takiego zachowania – a jest to najlepsza metoda przedstawienia problemu – byłyby one następujące.
Typ pierwszy, Pożeracz. Spotykany szczególnie często i w różnych formach. Dzięki uprzejmości kin, które za drobną opłatą (jedynie dwukrotnie przewyższającą wartość biletu) umożliwiają zakup ogromnych zestawów przekąsek, Pożeracze mają duże pole do manewru. Popcorn? Podstawa. Nachosy? Mile widziany dodatek. Pepsi? Minimum półlitrowa. Osoby, którym menu multipleksu nie wystarcza – a jest ich wiele – uciekają się jeszcze do przemycania na salę paczek chipsów, orzeszków, żelek i rogali (jednocześnie). Od czasu do czasu pojawia się również puszka piwa. Efektem jest szelest, chrupanie, mlaskanie, siorbanie i, oczywiście, wiercenie się. Z jakiegoś powodu Pożeracze najbardziej lubią wygrzebywać resztki chipsów z dna paczki podczas spokojnych, dialogowych scen, a popcorn strzela dookoła nich tak, jakby byli maszyną do prażenia. Dodatkowo unosi się nad nimi mgła stworzona z mieszanki zapachów wydzielanych przez przekąski.
Gaduła jest drugą kategorią, występującą zresztą niewiele rzadziej niż Pożeracz, a czasem nawet dzielącą z nim pewne cechy. Jak sama nazwa wskazuje, Gaduła nie może powstrzymać się przed komentowaniem filmu na głos, niejednokrotnie zagłuszając kwestie wypowiadane przez bohaterów. Powody wypowiadania się są różne – może to być nieodparta chęć, aby wyrazić opinię na temat danej sceny, żart tak dobry, że żal go nie wykrzyczeć, czy też potrzeba wyjaśnienia towarzyszowi lub towarzyszce, o co w tym filmie właściwie chodzi. Szczególnie dotkliwym typem Gaduły jest ten, który rozmowy prowadzi przez komórkę. Pomyślałby kto, że odbierając słyszany na całej sali telefon, robi się to tylko po to, aby cicho i szybko przekazać, że jest się w kinie. Ten ktoś by się pomylił, bo – jak pokazują Gaduły – najwyraźniej równie dobrą metodą jest przeprowadzenie całej rozmowy bez opuszczania sali.
Podobne wpisy
Trzeci typ, Spóźnialski. Wybierając się na seans, mistrzowie strategii świadomie pojawiają się na sali kilkanaście minut po godzinie rozpoczęcia, oczywiście w celu uniknięcia bloków reklamowych. Z grubsza oznacza to regularnie pojawiające się na sali grupki ładujące się do rzędów i już po ciemku przepychające pomiędzy ludźmi. Niestety, plan jest nierzadko o tyle kiepski, że spóźnienie obejmuje nie tylko reklamy, lecz także sam film. Nie wnikam nawet, jaką przyjemność czerpią z seansu ci, którzy ominęli pierwsze kilkanaście minut projekcji – mnie wystarczy, że wzbudzają niepotrzebne zamieszanie wśród innych, którzy wciągają się w świat wykreowany przez reżysera. Ewenementem był seans Thor: Ragnarok, na którym po dwudziestu minutach od startu filmu weszła dwójka osób, przeszła na swoje miejsca, po czym chwilę później wstała i wyszła. Można i tak.
Ostatniego przedstawiciela wesołej gawiedzi, będącego swoistym podsumowaniem powyższych kategorii, nazwę tutaj Towarzyskim. Typ idący do kina – po prostu, nie aby obejrzeć coś konkretnie. Różnica jest znacząca. Sam zaliczam się do tych, którym zależy, tak zwyczajnie, na obejrzeniu filmu. Bez względu na to, w jak dużej grupie nie szedłbym na projekcję, siedzę cicho, a ewentualnie komentarze wygłaszam krótko i szeptem. Nie chcę się tu gloryfikować, bo teoretycznie to całkiem naturalne, jednak w praktyce podobna filozofia jest – o zgrozo! – rzadkością. Tegoroczną wizytę na Wonder Woman całkowicie zepsuła mi siedząca obok para, przy której małpy są niezwykle dystyngowanym gatunkiem, a już na pewno mniej wyją. Delikwenci najgorszego typu, bo kumulującego w sobie wszystkie irytujące cechy wymienione wcześniej.
Ktoś powie, że wszystko jest dla ludzi. Oczywiście, nie jest moim celem stwierdzenie, że z kinowej oferty powinny zniknąć przekąski, a każdy decybel należy karać obciążeniem finansowym. Zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe. Marzy mi się po prostu trochę rozsądku i szacunku. Świadomości, że kino to też instytucja kultury, a nie miejsce rozmów i spotkań towarzyskich. Na dwie godziny projekcji nie jest potrzebna reklamówka prowiantu. Taki czas da się również przeżyć bez telefonu. Jeśli chce się coś przekazać partnerowi czy partnerce, można to zrobić szeptem. Jest możliwe zorganizowanie czasu tak, by nie spóźnić się na seans. To teoretycznie proste założenia, a tak wielu osobom brakuje pierwiastka, który pozwoliłby je zrealizować. Jeśli, tak jak ja, jesteś osobą, która szanuje kino jako miejsce i respektuje pozostałych widzów, winszuję. Jeżeli kwalifikujesz się do jednej z wymienionych wyżej kategorii – zwróć na to uwagę, bo niewielkim kosztem możesz umilić seans innym, zamiast go uprzykrzać. Przecież chodzi o to, by wizyty w kinie były przyjemnością dla wszystkich.
korekta: Kornelia Farynowska