Dziewczyna szamana i szaman we własnej osobie
Nie powinienem wtedy oglądać “Szamanki”, jak i nie powinienem robić wielu innych rzeczy, ale gdzieś między przełączaniem kanałów a wycieraniem nosa w chusteczkę mignął mi nasączony krwistą czerwienią obraz. Był tak hipnotyzujący, jak hipnotyzujące może być oglądanie filmów w czasie gorączki.
Kino Andrzeja Żuławskiego poznałem w liceum, w czasie deszczowej, zimnej soboty, gdy z powodu grypy musiałem kisić się pod kocem. Nie zostałem wyznawcą, ale zostałem miłośnikiem – z mniejszą lub większą regularnością zacząłem psuć się jego filmami. Teraz czekam na „Kosmos”, czyli ekranizację gombrowiczowskiej fantasmagorii napisanej u schyłku jego życia. Dziwaczna sprawa zresztą z tym dawno ukończonym we Francji dziełem – od dłuższego czasu siedzi w dystrybutorskim czyśćcu. Pominę fakt, iż to wstyd, że reżyser nie mógł znaleźć środków na nakręcenie go w Polsce, ważne jest, że z festiwalu berlińskiego dochodzą głosy o wybitności tego, już pośmiertnego, owocu niepokornego umysłu.
Rak lubi się ostatnio dopominać o tych, którzy przykładają tyle samo wagi do życia jak i śmierci. Wiedziałem sporo filmów Żuławskiego. Czytałem fragmenty “Nocnika”. Ceniłem, choć nie obchodził się ze mną delikatnie – zszył mi w głowie nierozerwalnie erosa i tanatosa, seks i brzydotę, ekstazę i niebezpieczeństwo. Nie rozumiałem kiedyś „Szamanki”, zresztą bądźmy szczerzy – to nie jest genialny film, to nie jest nawet film bardzo dobry, bo przykładać do niego te prostackie aksjomaty, to jak dać Charlesowi Bukowskiemu stypendium dla rozwijającego się poety. Cała otoczka tego filmu miała w sobie coś, co wydaje się być symptomatyczne dla życia i wewnętrznego „kosmosu” reżysera – było duszno od niepokoju. Premiera “Szamanki” wywołała również szeroką dyskusję o sposobie, w jaki reżyser traktuje swoje aktorki. Iwona Petry, amatorka, która wcieliła się w rolę Włoszki, wspominała pracę z Żuławskim jako najgorszy horror. Skarżyła się, że była poddawana psychicznemu szantażowi, poniżana na planie, odzierana z intymności. Sam Żuławski wspomina to tak: “To był jedyny w moim życiu zawodowym przypadek dziewczyny wziętej z ulicy. Przeczytała scenariusz, chciała grać. I zagrała, moim zdaniem bardzo dobrze, choć film został źle przyjęty. Jednak jako człowiek okazała się bardzo nielojalna. Nie chcę i nie lubię o tym mówić”.
Artysta wspomina jednak w swojej głośnej, mającej konstrukcję dziennika powieści „Nocnik”, że dokładnie wiedział, co chciał wycisnąć z aktorów na planie i jeśli przyjrzeć się temu filmowi uważnie, można zauważyć, że nie chodziło w nim wcale o koherencję, trzyaktowe narracje i katarstyczne doznania. „Szamanka” to bowiem kino gorączkowe, trochę zamglone w serwowaniu tez, ale szalenie niebezpieczne w słowie i obrazie, jest trochę jak improwizacja magiczna, jak szamański rytuał, którego oryginalne znaczenie już zatarło się w bardzo odległej przeszłości. Tego typu doznanie towarzyszyły mojemu seansowi jeszcze tylko raz, kilka lat później, gdy obejrzałem „Harry’ego Angela”, a szczególnie opętańczą scenę seksu w czasie deszczu krwi między głównym bohaterem a czarnoskórą pięknością graną przez Lisę Bonet.
Polski reżyser niejednokrotnie wracał do tematów diabolicznych, szaleństwa, niebezpieczeństwa wynikającego z poznania nieznanego, skażenia złem.
Zarzucano mu nawet, że kobieta to dla niego figura demoniczna, trucicielka krwi i grzesznica z czasów przedwiecznych, ale strasznie to naciągane, bowiem autor po prostu wiedział, jak rysować silne kobiety. I może właśnie dlatego również Manuela Gretkowska, scenarzystka „Szamanki”, dostrzegła w nim rysy odkupiciela złych kobiet w kinematografii, bo cokolwiek by powiedzieć o jego romansach oraz literackiej niedyskrecji, wynikającej chyba z prowokatorskich tradycji pisarskich w rodzinie, płeć przeciwna go kochała i kochała nienawidzić, a dokładnie te same uczucia występują dzisiaj u tych, których pytam, co myślą o jego twórczości.
Jakże daleko więc obsesje Żuławskiego odbiegły od pierwszego, głośniejszego filmu, czyli adaptacji powiastek science-fiction „Na srebrnym globie” autorstwa swojego przodka, Jerzego. Na przestrzeni lat stał się znany jako chodząca kontrowersja, o jego ekscentrycznym zachowaniu krążyły legendy, o miłostkach – plotki. Odłóżmy to jednak na bok i przyjrzyjmy się “Nocnikowi” (jeśli mamy możliwość, bo krótko po premierze książka została prawnie wycofana z obiegu) jako spowiedzi Żuławskiego, wiedzącego jakoś głębiej, prawdziwiej niż inni rodzimi twórcy w jego wieku, czym jest eros, tanatos oraz entropia. Zostawmy plotki, pudelkowe szeptanki i zwróćmy uwagę na to, co artysta po sobie pozostawił. Biologicznie – utalentowanego syna, również reżysera, który szczerze rozpacza po śmierci ojca. Artystycznie (być może, bo na pełną odpowiedź przyjdzie nam jeszcze poczekać) mam nadzieję, że zostawia nam dowód na to, że Gombrowicz może jednak być przekładalny. To wiele, a jeśli zastanowić się nad tym głębiej – zostawił nam swoją intymność, obdarł siebie z obsesji i koszmarów, rozrzucając je między widzami, niczym kawałki swego mięsa. Jeśli mówi się o polskich twórcach, którzy chcieli coś przekraczać, Andrzej Żuławski był według mnie tym, który w przeciwieństwie do innych widział chociaż z oddali granicę.
A teraz kończę, Proszę Państwa, bo późno już. Właśnie jestem w trakcie powtórki „Szamanki”. Jest mroźna, lutowa noc. Mam znowu gorączkę.
[vimeo 143278876 w=700 h=393]COSMOS a film by Andrzej Zulawski (official trailer) from Leopardo Filmes on Vimeo.