Drugie Dno #40: Gwiezdne wojny to nie science fiction!
Gdy w kinie szaleje pewien Łotr, jest to dobra okazja do tego, by wytłumaczyć sobie pewne, skądinąd odwieczne wątpliwości, dotyczące wypuszczającej go macierzy. Bo czy Gwiezdne wojny reprezentują tradycje science fiction, czy też zgoła innego gatunku? W dylemacie tym w grę wchodzą dwa przydziały – science fiction lub fantasy. Choć tak po prawdzie kategoryzacja Gwiezdnych wojen nie jest jednoznaczna, jeśli jednak miałbym wybierać, do tradycji jakiego gatunku bliżej jest sadze George’a Lucasa, zdecydowanie wybrałbym fantasy – co pewnie nie jest poglądem popularnym. Dlatego spieszę z wytłumaczeniem, czym mój wybór jest podyktowany.
Fantastyka naukowa jest tym, co nie może się wydarzyć – na szczęście; fantasy jest tym, co nie może się realnie wydarzyć – niestety.
– Arthur C. Clarke
By zrozumieć, jak bardzo mylimy się, określając Gwiezdne wojny mianem science fiction, należy wytłumaczyć sobie, czym ten podgatunek fantastyki w istocie jest. Do jego podstawowych założeń i celów należy wykorzystanie przewidywań rozwoju nauki i techniki do tego, by ukazać konsekwencję tego rozwoju – jego wpływu na człowieka oraz na cywilizację. W zależności od danego podgatunku SF, różny jest nacisk kładziony na aspekty naukowe (space opery np. mają z nauką wspólnego niewiele, aczkolwiek nie porzucają jej całkowicie), jednak zawsze stanowią one punkt odniesienia do hipotetycznej zgodności z aktualnymi dokonaniami cywilizacji. Wędrowanie po czasoprzestrzeni, eksploracja kosmosu, kontakt z obcą rasą, tworzenie sztucznej inteligencji, wizja świata po katastrofie – to tylko niektóre z podstawowych motywów, które wybiegając (najczęściej) w przyszłość, komentują podstawowe przywary teraźniejszości. Innymi słowy, od samego początku chodziło o formułowanie spekulacji (zresztą pierwotna nazwa gatunku to speculative fiction), w których przy udziale bliskich człowiekowi narzędzi i pojęć próbowano odnajdywać sens otaczającego nas świata.
Czy Gwiezdne wojny realizują którąś z tych tradycji? Na upartego owszem. Można bowiem wskazać, że akcja tych filmów rozgrywa się przecież w kosmosie, gdzie powszechnym środkiem transportu są statki kosmiczne, a ludzcy bohaterowie koegzystują z obcymi rasami oraz robotami. I argument ten poniekąd udowadnia przynależność sagi do fantastyki naukowej. Nie jest to jednak takie proste. Bo to, że film dzieje się w np. kosmosie, jeszcze nie oznacza, że jest to science fiction. Apollo 13, Grawitacja – to filmy z akcją osadzoną poza Ziemią, ale akurat w ich wypadku łatwiej jest nam najpierw wskazać dramat jako gatunek, z którego się wywodzą. Dla SF najważniejsze jest zatem wytłumaczenie dlaczego i jak coś, co fantastyczne, zostaje do życia powołane. Nie chodzi więc tylko o suchą tego czegoś demonstrację. Statek Enterprise w Star Treku działa według technologii (której zasady zrozumiale lub nie, ale zostają nam wyłożone). Z kolei Sokół Milenium w Gwiezdnych wojnach działa, bo… może działać.
Tak po prawdzie za wpisaniem dzieł Lucasa do science fiction przemawiają najbardziej nie tyle kosmos i kosmici, a… militaryzm i polityka. Imperium, niczym nowi naziści, terroryzuje bowiem galaktyki na modłę znanych z historii tragicznych wydarzeń XX wieku. Mamy więc do czynienia z czytelnymi metaforami komentującymi reżimy polityczne, a to z kolei przywodzi na myśl chociażby fantastykę socjologiczną. Ale wciąż mówimy w tym wypadku tylko o aspektach uzupełniających główną oś o dodatkowe kolory. Istotniejsze jest bowiem w jakim kierunku – od początku do samego końca – ta oś podąża.
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce…
Już pierwsze słowa wprowadzające nas do każdego epizodu sagi powinny dać do zrozumienia, że kwestia jej przynależności gatunkowej nie jest taka oczywista. George Lucas nie tworzył swego dzieła po to, by spekulować nad przyszłością ludzkości, kolonizującej planety innych galaktyk i rozwijającej się pod względem technologicznym. Stworzył je po to, by pod futurystycznym płaszczykiem opowiedzieć archetypiczną historię o bohaterze. Posłużył się do tego schematem fabularnym obecnym w wielu dziełach fantasy, w tym w znamienitym Władcy Pierścieni. Schemat ten został określony przez Josepha Campbella, amerykańskiego mitoznawcę, mianem hero’s journey – czyli podróży bohatera. Zbudowano go na bazie chrześcijańskiego mitu o Jezusie tudzież Mojżeszu, czyli mitu o wybrańcy predysponowanym do dokonania przełomu. Ów szablon, w dużym uogólnieniu, zaczyna się od momentu, gdy bohater zostaje wezwany do odbycia podróży i poznania, przy udziale mentora, jej wyjątkowego podłoża (co wiąże się inicjacyjnym wkroczeniem do świata, którego istnienie dotychczas było dla bohatera tajemnicą). Potem przychodzi moment upadku do otchłani i wyzbycie się lęku, aż do zmartwychwstania i wewnętrznej – pełnej pokuty – przemiany. Finalnie bohater jednak zwycięża, pokonując zło (tudzież grzech), dzięki czemu może powrócić do macierzy. Taka była droga Froda Bagginsa, taka była też droga Luke’a Skywalkera.
Wcale nie jest powiedziane, że jedynym i najbardziej naturalnym środowiskiem do przeprowadzenia tego wzorcowego dla fantasy schematu, jest alternatywna wersja europejskiego średniowiecza – choć oczywiście za sprawą popularności tzw. fantasy magii i miecza są to warunki esencjonalne. Baśniowy podgatunek fantastyki, w największym skrócie, tym właśnie różni się od science fiction, że zamiast na prawdopodobieństwie woli skupić się na efekcie magiczności. A elementy takowej, w oparciu o hero’s journey, mogą także zostać ujęte we współczesnym świecie – co pokazała seria o Harrym Potterze (mowa wówczas o urban fantasy), ale także w przestrzeni kosmicznej – jak na przykład pamiętny Krull 1983 roku lub saga Lucasa właśnie (mowa wówczas o science fantasy). Zresztą to zerwanie z kulturą feudalnego średniowiecza jest w tym wypadku tylko pozorne, ponieważ jeżeli weźmiemy pod uwagę rycerzy Jedi oraz antagonizujących z nimi Sithów – da się zauważyć, że zarówno stroje, kodeks honorowy, jak i metody walki przywodzą na myśl rycerski etos (niekoniecznie europejski, ale także samurajski).
Gwiezdne wojny to fantasy, z tą różnicą, że żelazna klinga rycerskiego miecza została zastąpiona laserem…
Jest też w końcu aspekt mocy jako transcendentnego pierwiastka spajającego początek z końcem, ustalającego hierarchię wartości i dającego przewagę we wszechświecie, co prowokuje do powstania wokół niego kultu wyznawców. I jest to oczywista metafora systemów wyznaniowych i ich dualizmów. Science fiction, choć nie boi się podejmować spraw ostatecznych, to jednak dosięganie Boga nie odbywa się w tym gatunku samoistnie, a przy udziale narzędzi wypracowanych przez człowieka (np. sztucznej inteligencji).
Reasumując – Gwiezdne wojny to nie SF, tylko fantasy, a w kompromisowym ujęciu – science fantasy. Zgoda, zawiera w sobie wiele elementów fantastyki naukowej; zgoda, niektóre z nich moglibyśmy uznać jako rozwinięcie cech znanego nam świata. Uważam jednak, że rozwikłując gatunkowy dylemat, zawsze na pierwszy plan brać należy to, co autor dzieła chciał przekazać. W wypadku Lucasa odpowiedź jest prosta – niezwykle oryginalnie przetworzył on popkulturowy mit, wynosząc go do rozmiarów uniwersum. Nie dajmy się zatem zwieść pozorom.
korekta: Kornelia Farynowska