Dlaczego 8. sezon serialu GRA O TRON jest DOBRY
W ostatnich tygodniach przeżywamy dziesięciolecie premiery Gry o tron. Z tej okazji HBO przygotowało wiele atrakcji z tym związanych, w tym wywiady, zdjęcia zza kulis, a także nowy, poszerzony zwiastun ósmego, finalnego sezonu serialu. Jak można się było domyślić, na twórców ponownie spadł grad krytyki. Dawne rany ponownie się zajątrzyły, fani uznali, że jest to dobra okazja, by przypomnieć, jak bardzo ósmy sezon telewizyjnego widowiska ich rozczarował. Będę jednak w kontrze, ponieważ ja mam zgoła inne wnioski.
Pisałem już w 2019 roku, tuż po finalnym odcinku Gry o tron, że kompletnie nie zgadzam się z hejtem wymierzonym w tę produkcję. Dla mnie, co chciałbym podkreślić raz jeszcze, był i jest on przejawem syndromu przesadnie nadmuchanego balonu oczekiwań, który pękł pod naporem rozczarowującego efektu końcowego. Rozczarowującego jak dla kogo, bo ja w dużej mierze pożegnałem się z tą serią ukontentowany. Jedyne, o co miałem żal, to o to, że ta przygoda faktycznie dobiega końca.
Oczywiście, że ten sezon nie jest idealny. W żadnym wypadku nie mam zamiaru bronić finału GoT gołą piersią, ponieważ istnienia wad jestem świadom. Według mnie najistotniejszą z nich jest to, że ten sezon był po prostu za krótki. Naprawdę niewiele zabrakło, bo raptem kilku odcinków, by ewentualni krytycy mogli poczuć, że poszczególne wątki zostały domknięte tak, jak przystało, z szacunkiem do czasu, jaki potrzebny był do ich rozwinięcia. Ale tak sobie myślę i pewnie się ze mną zgodzicie, że przecież to jest Gra o tron – serial, który od samego początku drwił sobie z naszych przyzwyczajeń. Właśnie dlatego mogły się w ósmym sezonie dziać cuda, a my, widzownie, nie bardzo powinniśmy podnosić tego do rangi wad, gdyż serial ten rządzi się swoimi, wewnętrznymi prawami. Jeśli twórcy chcą, by ktoś zginął, po prostu pstrykają palcami i tego kogoś nie ma, dokładnie tak jak było ze ścięciem głowy Neda Starka czy w przypadku pamiętnych Krwawych Godów.
Wówczas nam się te zaskakujące plot twisty podobały. W momencie jednak, gdy Arya zabija Nocnego Króla dźgnięciem sztyletu, uznajemy to za coś, co dzieje się zbyt nagle. Serio? Przecież ona od kilku sezonów, gdzieś bocznym torem, była przygotowywana do tego zadania i akurat mnie kompletnie nie zdziwiło to, że to akurat ona odegra decydującą rolę w tym starciu. Rozwój osobowości Daenerys i jej dość niespodziewane przejście na ciemną stronę mocy także jest uznawane za przykład scenopisarskiego inwalidztwa. Nie chcę celowo podsycać ognia, ale jeśli ktokolwiek z was łudził się, że kobieta, która zbratała się ze smokami, uznająca siebie za ich matkę, miałaby w finale tej opowieści odebrać żelazny tron po dobroci, to jest po prostu naiwny. Owszem, zabrakło dosłownie kilku scen, w których rodzące się w umyśle Daenerys szaleństwo byłoby lepiej zasugerowane, ale absolutnie nie zgodzę się z tym, że nie mogliśmy domyślić się takiego obrotu spraw.
Mnóstwo tu było szoku, nagłych śmierci oraz nietypowych, niespodziewanych zagrywek, za którymi momentami trudno było nadążyć. Gdy odwrócimy cały ciężar przeżywanego rozczarowania, otrzymamy bodaj najbardziej emocjonujący sezon serialu, ponieważ w zagęszczeniu zaledwie sześciu odcinków bardzo wiele się tu dzieje, nie dając widzowi czasu na to, by oderwać wzrok od ekranu. Już na etapie trzeciego odcinka następuje wielka bitwa, która, a jakże, została skrytykowana za to, że wpuszczono do niej za mało światła. Mijają dwa lata od tego finału, a ja nadal wspominam, że zarówno ta bitwa, jak i niszczenie Królewskiej Przystani przez smoka to jedne z najbardziej zapierających dech sekwencji, jakie miałem okazję oglądać przed telewizorem (zaraz po pamiętnej bitwie bękartów z sezonu szóstego).
Może po prostu potrafiłem w odróżnieniu od innych wyłączyć szczegółową analizę krytyczną i po prostu cieszyć się seansem? Może wystarczyło odrobinę zaufania do twórców i pokory w stosunku do tego, co oddano przed nasze oczy? Nie zawsze jest tak, jakbyśmy chcieli, nie zawsze wszystko musi zgadzać się z naszą wizją. Toż to fundamentalna zasada nie tyle obcowania z filmami, co w ogóle życia. Przyglądając się obrazowi wiszącemu na ścianie, czasem warto opuścić lupę i odejść kilka kroków w tył, nabrać dystansu. Liczyłem, że po latach od finału GoT hejt na ósmy sezon ustanie. Przeliczyłem się.
Dlatego nie dość, że bardzo dobrze wspominam ósmy sezon serialu, to jestem w swych wnioskach znaczenie dalej idący. Sentyment do tej produkcji, jubileusz dziesięciolecia premiery, tęsknota za tym światem sprawiły, że wyzwoliły się we mnie niezwykłe emocje, przypominające mi, jak wielką i ciekawą przygodę odbyłem swego czasu w Westeros. Jestem zdania, że takiego serialu nigdy wcześniej telewizja nie znała. Śmiało mogę określić go mianem pełnoprawnego widowiska i najważniejszej, najlepszej produkcji w historii TV. Punkt zwrotny, wyznacznik, wzorzec. Tak, ja się słów nie boję, dokładnie tak to postrzegam i rzekomy blamaż ósmego sezonu w żaden sposób tego wrażenia we mnie nie odwróci. Za dużo realizacyjnej, aktorskiej, scenopisarskiej jakość doświadczyłem przez lata.
Czekam na dalsze wieści o przygotowywanych spin-offach. Wszak G.R.R. Martin podpisał nowy kontrakt z HBO, przez co ma współpracować przy kolejnych produkcjach jeszcze przez lata. Najbardziej jednak jestem ciekaw tego, czy HBO odważy się jeszcze raz wejść do głównej historii, by ukazać np. dalsze losy Jona Snowa lub Tyriona Lannistera. Bardzo możliwe, że taki przemyślanie rozpisany epilog, nakręcony po latach, mógłby w końcu zamknąć usta krytykom, którzy nie przepuszczają żadnej okazji, by dowalić twórcom za to, w jaki sposób się z nimi pożegnali. Odpuśćmy już, proszę, bo przypomina to powoli zachowanie dziecka, które nie dostało od rodzica wymarzonej zabawki.