APOLLO 11. Czy NAJLEPSZY film 2019 roku może być dokumentem?
Rok 2019 powoli dobiega końca. Mamy przed sobą jeszcze kilka ważnych premier filmowych, ale już teraz można powiedzieć, że był to rok wyjątkowo interesujący. Nie tylko ze względu na nowego Tarantino. Nie tylko z uwagi na spektakularne sukcesy adaptacji komiksów. I w końcu nie tylko ze względu na powrót Scorsesego na stare śmieci. Gdzieś w całym tym zgiełku ważnych wydarzeń kinematograficznych przekrzyczane zostało dzieło nieporównanie skromniejsze w formie, ale już całkowicie spektakularne w wymowie, bo odwołujące się do wypadającego w tym roku okrągłego jubileuszu lądowania na Księżycu.
Mowa o filmie dokumentalnym Apollo 11, który w światowych kinach ukazał się w styczniu, a polskiej premiery się nie doczekał. Niby nic w tym dziwnego, wszak nie nasza to historia i nie nasze osiągnięcie, ale istnieje co najmniej kilka powodów, dla których film ten należałoby uznać za pozycję obowiązkową dla… wszystkich. Dla całego rodzaju ludzkiego.
Jeśli dysponowalibyście maszyną czasu, która mogłaby was przenieść do jednego, wybranego przez siebie momentu w historii ludzkości, to jaki byłby to moment? Swego czasu, za dzieciaka, zadałem sobie to pytanie wraz z kolegą i długo nie zastanawiałem się nad odpowiedzią. Marzyłem wówczas, by przenieść do roku 1969, dokładnie 16 lipca, by mieć okazję przeżyć start misji Apollo 11, skierowanej na Księżyc. Poczuć w ten sposób na własnej skórze atmosferę mierzenia się z autentycznym przełomem – technologicznym, kulturowym, cywilizacyjnym.
Podobne wpisy
To marzenie pojawiło się dlatego, że jedną z moich dziecięcych zajawek był kosmos. Pochłaniał moją wyobraźnię swym ogromem i bezkresem. Fascynował mnie niekończącymi się tajemnicami. Nie miałem ścisłego, naukowego umysłu, nie predysponowano mnie, bym sam zajął się rozwiązywaniem zagadek ukrytych w gwiazdach. Kosmos, towarzyszący mi także w moim pociągu do fantastyki naukowej, pełni dla mnie zatem bardziej rolę kulturotwórczą, symboliczną. W tej ciemnej, ślepej przestrzeni kryje się miałkość rodzaju ludzkiego względem potęgi natury i wszechświata. To także symbol niewidzialnej dla oka bariery, odgradzającej człowieka od drzewa poznania dobra i zła. Bariery, po której przekroczeniu wskakuje się na wyższy pułap rozwoju.
Ekspansja wespół z eksploracją od wieków były wyznacznikami ludzkiego postępu. Krzysztof Kolumb i inni jemu podobni coś o tym wiedzą. Człowiek nieustannie szuka nowych lądów, na których mógłby postawić stopę, nowych szczytów, na które mógłby się wspiąć, i nowych granic, które mógłby przekroczyć. Dlatego właśnie w 1962 roku, w samym środku zimnej wojny, prezydent USA John F. Kennedy wypowiedział słowa: “Wybieramy się na Księżyc”, zapowiadając słynny program kosmiczny. Z niezwykłą pewnością w głosie powiedział wówczas, że do końca trwającej dekady człowiekowi uda się dolecieć do naturalnego satelity Ziemi, postawić na nim stopę i bezpiecznie wrócić do domu. I jak rzekł, tak też się stało. Na pewnym etapie tego wyścigu Rosjanie mocno zaczęli deptać Amerykanom po piętach, wysyłając w przestrzeń kosmiczną pierwszego człowieka. Ostatecznie jednak to ci drudzy postawili na Księżycu flagę.
Oglądając film dokumentalny nakręcony na cześć tego pamiętnego wydarzenia, poczułem się znowu jak dziecko marzące o doświadczeniu wielkiej przygody. Przez lata wyobrażałem sobie, co takiego musieli czuć ówcześni kibice, w momencie gdy z zaciśniętymi kciukami spoglądali na lecącą w kosmos rakietę. To pomieszanie strachu o powodzenie misji z rozsadzającą klatkę piersiową dumą musiało wówczas smakować niezwykle fascynująco. Nawiązał do tego Damien Chazelle w swoim Pierwszym człowieku, skupiając się jednak bardziej na emocjach jednostki stojącej przed obliczem przeogromnego wyzwania. Film dokumentalny Apollo 11 autorstwa Todda Douglasa Millera stawia sobie zgoła inny cel. Chce celebrować moment. Wkroczyć w sam środek tego epokowego dla ludzkości wydarzenia. Zachęcić widza, by poczuł jego wagę i wszedł w skórę zgromadzonej na plaży publiki, wypatrującej przez lornetki rozbłysku światła i startu rakiety poprzedzonego ostatecznym odliczaniem.
Ujęło mnie zatem w Apollu 11 to, że jest to dokument inny od wszystkich. Niestarający się za wszelką cenę niczego udowodnić. Pokazujący piękno chwili i pozwalający na jej kontemplację oraz samodzielne wyciągnięcie wniosków z płynącej z niej prawdy. Nie ma tu pouczającego narratora. Nie ma tu zbędnych kwestii, kierujących opowieścią w taki sposób, by postawić przed widzem tezę, wobec której ten nie mógłby przejść obojętnie. Zero ściemy. Todd Douglas Miller zebrał po prostu niezwykły w swym charakterze materiał archiwalny. Zdjęcia, których świat przez lata nie widział, odpowiednio odświeżył, odrestaurował, dobrze zmontował i, co ważne, dodał do nich niezwykłą, klimatyczną muzykę (autorstwa Matta Mortona) budującą odpowiednią, magiczną wręcz atmosferę. I wierzcie lub nie, ale robi to piorunujące wrażenie.
To zatem seans niezwykle odświeżający, krzepiący, optymistyczny. Jedyna refleksja, jaka ma z niego płynąć, to wniosek, że ludzkość, jeśli tylko chce, potrafi dokonać niemożliwego. Jakże znamiennie brzmi to w czasie, gdy cywilizację rozkłada kryzys kulturowy i egzystencjalny. Technologia, którą z lubością poczęliśmy się otaczać, miast pomagać, zaczęła nas przytłaczać. Naukowe paradygmaty zaczęły być relatywne, przez co podważana jest nawet kulistość Ziemi. Jako społeczeństwo jesteśmy rozproszeni, zatomizowani i raz, że bardzo trudno jest przez to osiągnąć konsensus w najprostszych kwestiach, a dwa, że kulawa staje się także chęć i możliwość budowania wspólnoty.
W jaki sposób poradzimy sobie z czekającymi nas w kolejnych latach wyzwaniami, takimi jak na przykład zaradzenie kryzysowi klimatycznemu? Czu uda nam się dalej trzymać w ryzach technologię? To bardzo trudne pytania. Najważniejszym jest jednak te, które Apollo 11 niejako zawiesza w próżni, choć dość jasno sugeruje: czy uda nam się przekroczyć kolejną granicę i podbić kolejne ciało niebieskie, a właściwie czerwone – Marsa? Plany już są, miejmy nadzieję, że dożyjemy ich realizacji. Ważne, by nie przyświecała im chęć demonstracji siły, a wola podtrzymania szansy przetrwania gatunku ludzkiego.
Apollo 11 zdołał jednak podnieść mnie na duchu. Jak dzwony pobrzmiewają mi słowa wspomnianego już Kennedy’ego, który powiedział, że:
Wybieramy się na Księżyc… Wybieramy się na Księżyc w tej dekadzie i robimy inne rzeczy, nie dlatego, że są łatwe, ale dlatego, że są trudne.
Jeśli uda nam się znowu zebrać w jeden kolektyw, możemy dokonać niemożliwego. Życzę nam tylko jednego – by się nam chciało.