Dziennikarz filmowy, nie krytyk
Nadrabiam zaległości na swoim ulubionym portalu (tak, oczywiście, że chodzi o Film.org.pl!) i trafiłem na świetny artykuł Przemysława Brudzyńskiego, który koresponduje z pewną zaprzątającą mi głowę sprawą. Jeśli chcesz zostać recenzentem filmowym, nie uważaj tego za zawód – to chyba ważniejsze ze słów dotyczących krytyki, którymi się ze mną kiedyś podzielono. W tym zdaniu mieści się naprawdę dużo. Nie traktuj tego jako zawód, tylko jako misję, to po pierwsze. Może być też: nie myśl o tym jak o pracy, ale jak o przyjemności. Chyba najczęściej pomijaną interpretacją jest jednak: nie bierz pod uwagę krytyki filmowej przy wybieraniu zawodu, bo… rozczarujesz się, odbierając wynagrodzenie. Albo w końcu: bądź krytyczny wobec pomysłu zostania krytykiem. Choć trochę.
Niedawno, zapytany przez pewnego młodzieńca o to, jak „wbić” się na rynek krytyki filmowej, powtórzyłem dokładnie to samo – najpierw przestań myśleć o tym jako jedynej drodze kariery, potem zadaj sobie pytanie, czemu chcesz to robić i czy ten rynek, o który pytasz, w ogóle istnieje. Czy zależy ci na altruistycznym dzieleniu się opinią? A może – co według badaczy jest coraz częstszym problemem natury psychologicznej i może kiedyś zostać sklasyfikowane jako schorzenie – chodzi o to, że nie potrafisz sobie wyobrazić zawodu, który nie wiązałby się z odczuwaniem ciągłej przyjemności? Co się wydarzy, kiedy będziesz musiał zmienić plany zawodowe? Jaką wartość chcesz wnieść w świat krytyki filmowej?
Skoro trzymanie się kurczowo pisania o filmach mome okazać się jednym z najgorszych wyborów w życiu, motywowanym chęcią robienia rzeczy, które są bezpieczne i przyjemne niczym serialowy binge-watching, to czy istnieje plan awaryjny? I równie ważne pytanie: kogo się w tych sprawach radzić? Bo raczej nie tylko tych, którzy odnieśli umiarkowany sukces.
Kino jest rozrywką eskapistyczną, to wiemy, ale niestety również zajmowanie się nim może takie być. Mało tego – ludzie, których media zwykły nazywać “krytykami filmowymi”, na pewno często zastanawiają się, czy to nazewnictwo jest etyczne. W ubiegłym roku Stowarzyszenie Filmowców Polskich przeprowadziło badania, których celem było nie tylko sprawdzenie, jak mają się na rynku pracy ludzie zajmujący się teorią kina, ale czy zawodowa krytyka u nas w ogóle istnieje. Wyniki zostały okraszone smutnym komentarzem – trudno mówić o istnieniu zawodu, jeśli jego wyznacznikiem ma być źródło satysfakcjonującego dochodu albo choćby uzyskiwanie jakiegokolwiek wynagrodzenia. Dziennikarze i osoby publikujące recenzje w większości przypadków wyznają, że nie czują się z zawodu „krytykami filmowymi”, co najwyżej – dziennikarzami zajmującymi się kinem. Nie jest to myśl odkrywcza, ale wymaga refleksji, szczególnie, jeśli ma się przed sobą kogoś pytającego wprost: czy warto iść na studia filmoznawcze? Odpowiedź zawsze będzie brzmiała: jeśli to kochasz, to oczywiście, że tak, lecz pamiętaj o wielkim, grubym i kosmatym „ale”, które na drugie imię nosi „życiówka”.
Gdyby przycisnąć do muru ludzi publikujących o kinie, może wyznaliby nawet, że zawód taki jak „krytyk filmowy” nie istnieje, a w większości głównym źródłem utrzymania są u nich wywiady (tym zajmuję się ostatnio ja, a to robota stricte dziennikarska, choć bardzo satysfakcjonująca) bądź praca akademicka. I tutaj pojawia się smutnawy paradoks – dzisiaj krytyka filmowa to oczywiście potrzebna gałąź humanistyki, będąca pomostem między twórcami a tymi, którzy werbalizują myśli odbiorców, ale jest niepragmatyczna i największe korzyści zawodowe wynoszą z niej… akademicy. Krytyka to coś, co powinno pozostać niszą, nie wprowadzać chaosu komunikacyjnego i przywracać wiarę w istnienie wariatów, którym zależy, aby poczucie estetyki u widza się nie wykoleiło. Krótko: im więcej osob chce zajmować się krytyką, tym bardziej mamy przesrane. Uważam jednak, że sprawiedliwie.
Wolałbym więc, żeby ci, których zwykło się przedstawiać jako krytyków, przyznawali się częściej, że są z zawodu wykładowcami, copywriterami, konferansjerami, marketingowcami albo – po prostu dziennikarzami. Ogromna część z nich jako główne źródło utrzymania podaje zawody będące daleko od kina. Co to oznacza? Że krytykiem filmowym to się co najwyżej bywa? Czy może inaczej: że jest się nim zawsze, nawet, jeśli od 9:00 do 17:00 sprzedaje się kredyty bankowe albo pracuje jako PR-owiec w firmie produkującej pancerne drzwi? I pytanie najważniejsze: czy krytycy powinni być krytyczni wobec pomysłu na bycie krytykiem?