search
REKLAMA
Felietony

Drugie Dno #42: Science fiction wciąż nie dla Akademii. A Oscary już nie dla mnie

Jakub Piwoński

28 lutego 2017

REKLAMA

Wczoraj dotarło do mnie, że się postarzałem. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów postanowiłem odpuścić oglądanie ceremonii rozdania Oscarów. Co ważne – nikt mnie do tego nie zmusił, żadna choroba nie zwaliła mnie też z nóg. Sam świadomie zrezygnowałem. A trzeba podkreślić, że w życiu pasjonata kina czynność ta ma status świętego rytuału, który akurat ja wypełniałem zawsze z wielką ochotą i zaangażowaniem (co skutkowało tym, iż następujący po Oscarach poniedziałek był z marszu dniem wolnym od pracy). Gdzieś ten zapał jednak uleciał. Mam nadzieję, że jeszcze wróci…

Najciekawsze jest w tym jednak to, że gdy w końcu pozwoliłem sobie na to, by porzucić obowiązek oglądania tegorocznych Oscarów, nie poczułem z tego tytułu żalu. Wręcz przeciwnie – ogarnęła mnie wewnętrzna ulga, coś na kształt wrażenia wolności od narzuconego odgórnie przykazu.

Kładłem się więc spać z poczuciem satysfakcji – trwania w zgodzie z własnymi przekonaniami, wbrew rwącym prądom medialnego mainstreamu.

I tak jak zasugerowałem na początku, po części moja decyzja związana jest z tym, iż z wiekiem naturalnie nabiera się po prostu do wielu spraw dystansu. Dojrzałemu człowiekowi (do którego mi już bliżej niż dalej) o wiele trudniej o ten sam dziecięcy entuzjazm w podejściu do wielu wydarzeń i zjawisk kultury popularnej, tak bardzo ekscytujących media i społeczeństwa masowe. Bo gdy tylko uda się zajrzeć poza ten charakterystyczny i zarazem nieznośny blichtr, reprezentowany przez sztuczne uśmiechy plastikowych figur, naszym oczom w końcu ukazuje się niedostrzegalna wcześniej skaza. To wszystko jest jednym wielkim spektaklem, chucpą wyreżyserowaną tak, by zawsze trafiać w centrum społecznych trendów. Kiedy spoglądam na wyniki tegorocznego rozdania nagród Akademii, moja ulga jest jeszcze głębsza. Cieszę się, że tym razem nie brałem udziału w tym swoistym targowisku próżności, które z roku na rok coraz bardziej przekracza granice czerwonego dywanu. Na naszych oczach najbardziej szanowana nagroda, niegdyś wyznaczająca najwyższe standardy, stopniowo zatraca swoje znaczenie. Ale do rzeczy.

Reakcja na największa wpadkę w historii Oscarów

Od pewnego czasu niepokoi mnie to, jaki kształt przybiera sztuka filmu, a dokładniej, jego głównonurtowe oblicze. Nie mam i nigdy nie miałem problemów z akceptowaniem faktu, iż jako medium kino od zawsze stanowiło wdzięczne narzędzie do poruszania ważkich tematów. Zwłaszcza tych palących, tych, których miejsce w publicznej debacie jest trudne do podważenia. Mam jednak wrażenie, że ostatnimi laty filmowców i stojące za nimi grube ryby przemysłu filmowego bardziej od tworzenia sztuki w oparciu o fundamentalne przekazy, interesuje… wywieranie wpływu na emocje społeczeństwa masowego. Znaczy się, mówiąc wprost – ideowa indoktrynacja. We wszelkich plebiscytach oraz starciach, w tym przede wszystkim Oscarach, wygrywają nie te filmy, które według głosu rozsądku wygrać powinny, ze względu na oryginalność formy i przekazu czy niespotykaną wcześniej estetykę, ale te, które, przy dobrym warsztacie, podpadają pod przyjęte odgórnie społeczno-polityczne kryteria, realizujące zarazem gusta Akademii. Akademii, funkcjonującej przecież w ostatnich latach pod olbrzymią presją, ze względu na lobby i naciski środowisk zrzeszonych wokół tematów i dylematów według nich najistotniejszych.

I tak też wygrywa Moonlight. Wygrywa Spotlight. Wygrywa Zniewolony. Wygrywa Argo. Z kolei w czołówkach najlepszych filmów regularnie znajdują się filmy, które utrwalają oblicze świata jako miejsca zepsutego, nietolerancyjnego, nieuznającego równego podziału, rozgrzebującego nieustannie rany przeszłości oraz zalęknionego wizją fałszywego wroga. Podkreślać to mają także dziękczynne przemówienia osób odbierających statuetki, mające charakter agitacji. Nie ma w tym miejsca na autoterapię. Wiele z tych obrazów trafia oczywiście w punkt, czym czynią wiele dobra. Niemniej według mnie znacząca liczba tych dramatów nie jest powoływana po to, by łączyć społeczeństwa, ale po to, by je dzielić.

mój własny wróg

Dlaczego nie science fiction?

A skoro już o dramacie mowa, to warto zwrócić uwagę, że tak jak jest to gatunek wyjątkowo esencjonalny, tak też dla kina i wyborów Akademii – bardzo wdzięczny. Okazuje się bowiem, że zdecydowana większość Oscarowych zwycięstw to dramaty właśnie, czyli filmy, które – wedle myśli gatunku – ukazują tragizm losu bohatera w ramach współczesności. Problem w tym, że większość z nas, widzów, kompletnie nie przejmuje się problemami poruszonymi w zaprogramowanych pod gusta Akademii dramatach głównego nurtu. Badania przeprowadzane w USA wskazują jednoznacznie, że ponad 50% społeczeństwa nie widziało w tym roku żadnego filmu z nominowanych w najważniejszej kategorii. O czym to świadczy? Nie o tym, że są to złe filmy, ale o tym, że najwyraźniej publika w kinie szuka czegoś zupełnie innego.

Zwycięzcy Oscarów według gatunku

Założeniem twórców pretendujących do najważniejszych laurów jest to, by przekazać światu coś ważnego, przełamać swym komunikatem bariery i stereotypy społeczne. Idea jest dobra, ale kierunek już niekoniecznie. W statystykach, powołanych na bazie oscarowych zwycięzców, dramat wiedzie prym, odsuwając inne gatunki na bok (najbliżej jest komedia i kino historyczne). Jest jednak jeden gatunek, którego w tym zestawieniu nie ma w ogóle, bo też nigdy nie zasmakował smaku oscarowego zwycięstwa. Chodzi o science fiction. Nie zdarzyło się bowiem jeszcze, by w najważniejszej kategorii oscarowej wygrał film, który w sposób czysty realizuje tradycje konwencji fantastyki naukowej. Nie trzeba jednak przytaczać kolejnych badań (choć takowe istnieją) by wiedzieć, że to filmy fantastyczne i przygodowe generują w przemyśle filmowym największe zyski. Dochodzi w ten sposób do paradoksu – producenci zarabiają pieniądze na science fiction i kinie akcji w formie blockbusterów, dzięki czemu mogą pozwolić sobie na zafundowanie raz na jakiś czas skromnego dramatu, pretendującego w ten sposób do nagród i prestiżu, ale zupełnie nie trafiającego do serc mas. Rodzi się dysonans.

Jednakże należy podkreślić, że choć zasięg odbiorców często nie idzie w parze z jakością i ambicją sztuki filmu, w tym także SF, to nie można pozostać obojętnym na to, że właśnie plastyczność wizji futurystycznych potrafi trafić do odbiorcy dosadniej i trwalej. Mniemam, że najważniejsza nagroda filmowa powinna to zauważać.

Milczenie owiec oraz Władca Pierścieni: Powrót Króla. Pierwszy to klasyczny dreszczowiec, drugi – fantasy. Te filmy zdobyły najważniejszy tytuł, choć nie można ich zaliczyć do popularnych dla Akademii gustów. Bierze się to jednak z tego, iż w swoim podłożu fabularnym bardzo mocno zakorzenione są w empirycznym świecie. Z thrillerem wątpliwości nie ma. Fantasy z kolei, zwłaszcza to heroiczne, ma z zasady opierać się na historii uniwersalnej, której magiczność stanowi analogię do czasów europejskiego średniowiecza. O wiele trudniejsza dla członków Akademii (których średnia wieku wynosi sześćdziesiąt lat) jest perspektywa wyjścia w przyszłość, będąca podstawowym założeniem gatunku SF. Od dobrych kilkudziesięciu lat da się dostrzec, iż gatunek ten ma o wiele więcej do powiedzenia aniżeli wówczas, gdy był na duży ekran powoływany po raz pierwszy (choć w żadnym wypadku nie należy tego traktować jako zasady – chłam w tej dziedzinie też się zdarza i zdarzać się będzie).

Science fiction już dawno oderwało się od swoich kiczowatych i b-klasowych korzeni, w swych treściach śmiało podejmując odważne, wręcz fundamentalne kwestie. Dostrzeżenie ich istotności dziś może pomóc w uniknięciu błędów jutra – taki cel przyświeca fantastom. Akademii oddać należy jednak jedno – ostatnio SF regularnie trafia do puli liderów. Nic z tego jednak nie wynika, co jest najpewniej pokłosiem wciąż silnego stereotypu, utożsamiającego science fiction z nurtem czysto rozrywkowym, a co za tym idzie, mało ambitnym. Złoty rycerz wciąż trafia zatem do tych, którzy potrafią przetworzyć na ruchomy obraz to, co w medialnym szumie najgłośniejsze.

Najbliżej była Grawitacja, ale jest to film, względem którego miałbym opory, by przyporządkować go do science fiction. Choć udanie koresponduje z tradycjami gatunku, bardzo mocno zakorzeniony jest jednak we współczesności. A w interesie społeczeństwa jest podjęcie próby antycypowania. Na wejrzenie w głąb snów, z którymi na co dzień się mierzymy. Na przewidzeniu, co przyniesie jutrzejszy dzień. Tak było w wypadku 2001: Odysei kosmicznej lub Matriksa, tym też oddziaływał (choć kulawo) Avatar, a ostatnio Marsjanin – a mowa o filmach, które, choć w oscarowej rywalizacji udział brały, to jednak nikt ich obecnością się specjalnie nie przejął. Nie bez powodów wielu kulturoznawców uznaje fantastykę za najwyższe oblicze sztuki – pozwala bowiem, jak żadna inna dziedzina, faktycznie oderwać nas od otaczającej rzeczywistości. A gdy przebywamy blisko gwiazd, nabieramy odpowiedniej perspektywy do zadania kluczowych, wręcz ostatecznych pytań. Kim jesteśmy? Jaki jest nasz cel? Czy życie jest dziełem przypadku, czy też w pełni zaplanowanej kreacji? W jakim kierunku zmierzamy? Czy kultura i technologia mogą nieść z sobą zagrożenie? Czy mamy realny wpływ na zaistniałe w świecie i przyrodzie zmiany? Jak wiele tajemnic kryje w sobie jeszcze nauka? Czy nasza zagłada jest kwestią czasu, czy też istnieje dla nas jakaś nadzieja? I w końcu, czy zdołamy powołać doskonały system komunikacji, zanim wyniszczymy się w toku nieporozumień i wzajemnych uprzedzeń?

Pytania można mnożyć. To ostatnie podjął Nowy początek. Fantastyczno-naukowy film, również nominowany w tym roku do najważniejszej kategorii. Jego przesłanie nie zostało usłyszane. Walcząca ze stereotypami Akademia wciąż tkwi w jednym, bardzo znaczącym uprzedzeniu, odwołującym się do gatunku, który od samego początku rozwoju kinematografii, bo już za sprawą eksperymentów formalnych Georges’a Mélièsa, nieustannie daje do zrozumienia, jak ważne jest szukanie ucieczki w marzenia. To one pokonują bowiem prawdziwe bariery.

Choć rozumiem potrzebę zachowania równowagi między premiowaniem skromniejszych projektów a wielkich widowisk, to jednak oczekuję od członków Akademii przełamania. Będę wyczekiwał jednoznacznego triumfu ambitnej fantastyki naukowej, co będzie stanowić zarazem moment symboliczny – wsłuchanie się w głos ludu, nadanie gatunkowi nowej rangi. Będzie to dla mnie sygnał, że w końcu naprawdę chcemy ze sobą rozmawiać.

korekta: Kornelia Farynowska

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA