Drugie Dno #31: Wóda i koks na planie, czyli tworzenie na rauszu
Kiedy usłyszałem o polskiej aferze dopingowej, naszła mnie pewna myśl. Sport i sztuka od wieków stanowiły nierozerwalną część kultury, czyli tego, co płynie z czynu i idei ludzkiej. Obie te dyscypliny polegały na tworzeniu i przekraczaniu granic zarówno wytrzymałości, jak i myśli. Tworzenie jakiejkolwiek sztuki obarczone jest wysiłkiem i konsekwencjami. W drodze do celu bardzo łatwo pójść ścieżką prowadzącą na skróty, razem z różnymi wspomagaczami. Tworzący dzieło zdaje sobie bowiem sprawę z ciążącej na nim presji. Musi coś przecież żądnej wrażeń gawiedzi dać. Różnica między artystą a sportowcem jest jednak taka, że ten pierwszy w trakcie tworzenia nie musi przechodzić kontroli antydopingowej.
Tajemnicą poliszynela jest to, że światek artystyczny kręci się wokół alkoholu i narkotyków. Ci, którzy są czyści, albo kłamią, że są czyści, albo należą do rzadkości. Ci z kolei, którzy za kołnierz nie wylewają, mają za sobą już niejeden odwyk. Każdy wie, w jak wyjątkowej atmosferze tworzone były Mickiewiczowskie dzieła. Wieszcz wspomagał się przeróżnymi środkami, od opium począwszy, o czym raczej na lekcjach języka polskiego się nie mówi. Pochodzący z Leszna – mojego rodzinnego miasta – Stanisław Grochowiak, wybitny poeta turpistyczny, sam cechował się brzydotą, którą stylistycznie wykorzystywał, gdyż był prywatnie niesamowitym pijusem. Ale wyjdźmy w świat, w nieco bliższe czasy. Zanim Stephen King stworzył swoje największe dzieła, stoczył długą walkę z uzależnieniem alkoholowym. Nie wnikam, ile z przeżytych uniesień dostarczyło mu inspiracji do ruszenia z prozą. Ten sam łącznik spaja twórczość Edgara Allana Poego, Jacksona Pollocka, Ernesta Hemingwaya, a nawet… Sokratesa. I jak mniemam wielu, wielu innych.
W przypadku przemysłu filmowego sięganie po środki odurzające tyczy się oczywiście zarówno aktorów, jak i reżyserów. Mel Gibson, tworzący w swej karierze w obu tych dziedzinach, przez ujawnienie swojej mrocznej tajemnicy, czyli łączenia katolickiej bogobojności z regularnym poddawaniem się nałogowi alkoholowemu (i biciu swej wybranki, jako skutek uboczny), stał się na długi czas czarną owcą Hollywood. Posługując się nomenklaturą sportową – został niejako wykluczony z wioski olimpijskiej, której częścią pozostawał przez lata. Pytanie, czy faktycznie stanowił wyjątek w branży, jeśli na planie zdjęciowym w zamkniętym kubku po kawie umieszczał zgoła inny napój. A taki Anthony Hopkins, dziś cieszący się wizerunkiem pociesznego dziadula? Pił tyle, że trzy małżeństwa skończyły się rozwodami, przez co przebrnął przez życie z łatką samotnika. Cóż z tego, jeśli zapisał się w annałach znakomitymi rolami! – pomyślicie. A gdyby tak ujawniono, że jego Hannibal potrzebował silnego wzmocnienia? Z kolei gdy patrzę na kolejne wynurzenia Johnny’ego Deppa, od lat zmagającego się alkoholizmem, a i od narkotyków nie stroniącego, ogarnia mnie już lekkie zażenowanie. Bo cóż z tego, że charakterystyczne role, które stworzył, zapadają w pamięć, jeśli najprawdopodobniej wykreowane zostały na ewidentnym rauszu?
Przyjrzyjcie się Sparrowowi i z ręką na sercu przyznajcie, czy wierzycie, że efekt zapijaczonego pirata dało się uzyskać na kompletnej trzeźwości?
Przypomina mi się także Heath Ledger i jego dramatyczna śmierć w hotelu na skutek przedawkowania środków nasennych. Dziś mówi się tylko o roli Jokera, czyli końcowym efekcie jego pracy. Kreacja ta przeszła bowiem do historii, stała się kultowa, a jeszcze trochę, i będą na jej część tworzone peany. A ja przypominam sobie wywiad, którego aktor udzielił w ramach promocji I’m Not There. Obserwując nerwowe ruchy i gesty aktora, drapanie się po ręce oraz błądzenie wzrokiem, nie będąc specjalistą, gołym okiem potrafiłem stwierdzić, że coś z tym człowiekiem było nie tak. On po prostu potrzebował pomocy. Jestem przekonany, że jego problem widoczny był także na planie Mrocznego rycerza. Ale nikt palcem nie kiwnął. Dlaczego? Bo ważniejszy był efekt końcowy, w wypadku którego cel uświęcał środki. Czuło się rodzącą wybitność, więc nie zwracano uwagi na to, jak ta wybitność jest osiągana. A osiągana była na rauszu.
Zawsze przy okazji tych rozważań zastanawia mnie, skąd tak naprawdę wzięła się ta społeczna aprobata dla twórców sięgających szczytu dzięki środkom odurzającym. Być może odpowiedź jest prozaiczna i decydujące znaczenie ma odwieczna powszechność środka, którego cudowne działanie miał okazję zweryfikować każdy. Moje przemyślenia często zahaczają o stojącą w rozkroku ambiwalencję, gdyż dobrze wiem, co czasem jedno głupie piwo, popijane przy pisaniu, jest w stanie zdziałać podczas rozglądania się za twórczą weną. To, że alkohol i narkotyki są w stanie (oczywiście w przyzwoitych ilościach) pobudzać kreatywność, dziś stanowi już naukowy fakt. Robiono swego czasu (w Chicago na University of Illinois) specjalistyczne testy na dwóch grupach mężczyzn – lekko podpitych i całkowicie trzeźwych – i zgadnijcie, czyje wyniki wypadały lepiej? Do tego dochodzi jeszcze fakt przeciwlękowego działania alkoholu. Bo, jak łatwo dostrzec, lęk, czyli naturalny ogranicznik, jaki otrzymaliśmy w wyniku ewolucji, zostaje pod wpływem procentów stłamszony i wyparty, przez co tak łatwo wówczas o skłonność do podejmowania ryzyka i odważnych (a często też nieodpowiedzialnych) decyzji.
A na planie zdjęciowym otwiera się wnet furtka do zaprezentowania niezbędnego błysku brawury, który historia zapisze jako przejaw aktorskiego czy reżyserskiego geniuszu.
Trafnie dylemat ten nakreślił Zemeckis w swoim Locie. Bo w pewnym sensie jest to taka przypowieść o człowieku rozdartym pomiędzy twórczością uczciwą a tą mniej chlubną. Film, jak dobrze pamiętacie, traktował o katastrofie lotniczej, a właściwie o tym, jak cudem jej uniknięto. Pilot zdołał w powietrzu wykręcić samolotem beczkę, dzięki czemu uratował życie dziewięćdziesięciu sześciu pasażerom. Problem w tym, że podczas sterowania maszyną był pod wpływem zarówno alkoholu, jak i narkotyków. Naprawdę nie chciałbym być sędzią w jego sprawie. Z jednej strony bohater, z drugiej oszust ryzykujący życie. Bardzo prawdopodobne jest jednak, że gdyby nie płynący we krwi wspomagacz, pilot nigdy nie wyzwoliłby w sobie odwagi do przeprowadzenia tak ekwilibrystycznego manewru ratującego od katastrofy.
Konkludując: jest doping społecznie akceptowany, i jest też taki, który już akceptowany nie jest. A ja uważam, że nie ma pomiędzy nimi większej różnicy. Koks to koks. Cel przecież zostaje osiągnięty nie przez Jekylla o czystym rozumie, ale mrocznego pana Hyde’a, który ujawnia się na skutek niedozwolonego środka. A jak wiadomo, to dwie różne osoby. Gdybyśmy jednak dziś mieli zweryfikować, ile piosenek, wierszy, obrazów i filmów powstało pod wpływem sztucznie zafundowanych sobie przez artystę ekstaz, po których jedynym śladem jest oniryczny klimat dzieła, pewnie wiele by z naszego dorobku kulturowego nie zostało. I pewnie analogicznie jest w sporcie, ale nikomu do głowy nie przyjdzie, by przyznać to głośno. Napiętnowane społecznie kozły ofiarne muszą znaleźć się zawsze, tym bardziej, gdy na skutek własnej nierozwagi, zamiast wypić w prywatnej garderobie, robią to tuż przed wyjściem na plan. Po ich błędzie świat i tak będzie hulał dalej.
korekta: Kornelia Farynowska