Drugie Dno #20: Gdzie się podziały filmy kultowe?
Krótko po premierze filmu Drive zaczęto mówić o jego domniemanej kultowości. W promocji wydania DVD wykorzystano to już jako hasło, którego moc miała działać jak magnes. Prawda jest jednak taka, że kiedyś na miano filmu kultowego trzeba było sobie zasłużyć, co wiązało się z odpowiednio długim „przeleżeniem” w pamięci masowej. Ale dziś status ten jest trudny do osiągnięcia także z innego powodu. Zmieniły się czasy, a kult zaniknął.
Każdy z nas kinomanów zdaje sobie sprawę z tego, jak karkołomnym zadaniem jest definiowanie tego, co rozumiemy przez kultowość. Ale da się zauważyć, że filmy, które takim mianem zostały okrzyknięte, spełniały określone warunki. Czasem wystarczyła aura tajemniczości. Trudna do wytłumaczenia śmierć Brandona Lee na planie pierwszego Kruka sprawiła, że obraz po premierze zaczął żyć własnym życiem. Z kolei perturbacje Łowcy androidów z uformowaniem się jego właściwej (zgodnej z wizją reżysera) wersji, która w ostateczności zawarła znamienną furtkę interpretacyjną, sprawiły, że należyty wydźwięk obrazu rozbrzmiał dopiero lata po jego premierze. Otoczka towarzysząca obrazowi miała więc niebagatelne znaczenie w jego recepcji.
Z kultowością kojarzą się nam takie pojęcia jak camp, replay value, guilty pleasure. Funkcjonują one na co dzień w żargonie kinomanów. Co oznaczają? Camp to nic innego jak świadomy kicz stosowany jako zabieg stylistyczny. Replay value określa filmy, do których chcemy wracać. Guilty pleasure z kolei wskazuje na przyjemność seansu odczuwaną nawet wówczas, gdy niska jakość filmu jest obiektywnie widoczna. I to zarazem pojęcie, które stanowi klamrę dla dwóch pozostałych. Ponieważ wszystkie występują głównie w pochwale dla tych filmów, które choć są mało wyszukane, to jednak do ich stworzenia włożono dużo serca i pasji. Era VHS zawiera wiele takich tytułów. Mają pamiętne dialogi, sceny, bohaterów. Mają w sobie jakąś niepodrabialną już moc oddziaływania. A widownia potrafi to docenić, nawet jeśli nie robi tego krytyka.
[quote]Jednakże podstawowe kryterium kultowości wynikało z wpisywania się filmu w problematykę danego okresu oraz bycia swoistym symbolem doświadczeń, wartości i postaw konkretnego społeczeństwa.[/quote] W czasach kontrkultury lat siedemdziesiątych nieprzypadkowo silne emocje wzbudziły Jesus Christ Superstar oraz Easy Rider – ich wolnościowe i pacyfistyczne przesłania wymierzone były w smutną prawdę o wojnie w Wietnamie. Zasada ta przekładała się także w wypadku obyczajowości. American Graffitii z ’73 czy późniejszy Klub winowajców z ’85 doczekały się statusu filmów kultowych ze względu na to, że były barwną ilustracją powszechnych rozterek i dylematów amerykańskiej młodzieży tamtego okresu. Innymi słowy, by film mógł niegdyś cieszyć się kultem, musiał mówić głosem konkretnego pokolenia. Musiał umieć definiować to, co grało w tego pokolenia duszy.
A to niejednokrotnie wiązało się z przekraczaniem granic. Tak dochodzimy do pojęcia transgresyjności, czyli jednej z bardziej charakterystycznych cech filmów kultowych. Jeśli twórcy mieli odwagę pokazać na dużym ekranie przemoc, grozę, ale także komizm w takim wymiarze, jakim nigdy wcześniej nie były do świadomości widza dostarczane, wówczas droga do trwałego zakorzeniania się w tejże świadomości była otwarta. Kultowość była wynikiem trafiania w to, co ludzie chcą usłyszeć i zobaczyć – wbrew konwenansom. Lecz nigdy w sposób nachalny, za to zawsze w sposób zaskakujący. Kultowość oznaczała po prostu szczerość twórcy w stosunku do siebie, a w rezultacie także do widza.
A teraz powiem wam, dlaczego mówię o tym w czasie przeszłym. Dziś filmów kultowych już nie ma. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest technologia, a dokładniej Internet, który zabił tajemniczość, a dał wszechwiedzę. Gdy dawniej ludzie chadzali na seanse, tzw. midnight movies, wiedzieli, że idą doświadczyć czegoś, czego nigdzie indziej nie zobaczą, gdyż opierało się to mainstreamowi. Dziś za sprawą powszechnego dostępu do przeróżnych treści nie ma takiej niszy, która mogłaby być zagospodarowana produkcjami odtwarzanymi pod osłoną nocy. Nie ma już tematów tabu ani granic, które film mógłby przekroczyć. Dlatego nawet jeśli powstanie dzieło, które będzie ważne dla danego pokolenia, to nie stanie się kultowe, ponieważ wszelkie nastroje, wątpliwości, przemyślenia tego pokolenia znajdą ujście wcześniej w innym medium, w innym przekazie. Dziś realizacja pragnień jest na wyciągnięcie ręki.
Inną sprawą jest uprzemysłowienie filmu. Owszem, kino od zawsze było częścią kultury masowej i zarówno jego powstawanie, jak i rozwój były w dużej mierze podyktowane chęcią zysku. Ale zdaje się, że nigdy nie była ta potrzeba tak nasilona jak w ostatnich bodajże kilkunastu latach. Kiedyś najważniejszy był film, i to, co sobą utożsamiał, oraz czym się wyróżniał. Dziś najważniejszy jest box office. Wiecie, dlaczego ostatnie lata były historycznie rekordowe pod względem odwiedzin w kinach? Nie, nie dlatego, że tworzy się coraz lepsze dzieła. Dzisiejszy filmy są po prostu obliczone na osiągnięcie sukcesu. To perfekcyjnie skrojone maszynki do zarabiania pieniędzy. Filmowcy znają nasze potrzeby i estetyczne tęsknoty, ponieważ prowadzone są na ten temat badania. Zdradzamy się także sami na przeróżnych, internetowych forach. Kiedyś artysta musiał iść za głosem serca i liczyć, że głos ten może, choć w cale nie musi, być usłyszany także przez innych. Dziś za wszelką cenę filmowcy starają zniwelować to ryzyko i tworzą filmy bezpieczne, wpisujące się w konkretne ramy, ale nie mające trwalszej siły oddziaływania. Cóż z tego, że taki Jurassic World zarobił mnóstwo pieniędzy. On nie będzie pisał historii, a pierwszy film Spielberga o dinozaurach to robił.
Dlatego uważam, że kultowość stała się jakością nieosiągalną, przez co przybrała formę wyświechtanego sloganu reklamowego. Stała się melodią przeszłości. Te filmy, które przejawiają pozorne znamiona kultowości, w tym także wywołany do tablicy Drive, są niczym innym, jak tylko zgrabną podróbką, substytutem tego, co kiedyś cieszyło się dużym powodzeniem. Działają tylko w połączeniu ze wspomnieniami oraz sentymentem. Nie mają jednak wiele wspólnego z wewnętrznymi przeżyciami współczesnego widza. Według mnie ostatnim kultowym filmem jest Matrix*. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że dokonał stylistycznego przełomu i na dobre otworzył epokę komputeryzacji i cyfryzacji w kinie, zostawiając dawną estetykę za sobą. Jednakże istotniejszy był jego wydźwięk, który po premierze z roku na rok nabierał na sile z uwagi na rozwój Internetu. Prawda o funkcjonowaniu świata została obnażona. Postindustrialna rzeczywistość to okulary, które nałożone zostały na nasze oczy po to, by odciągnąć naszą uwagę od najważniejszych przesłań. Niemal na każdym polu naszej codzienności jesteśmy manipulowani przeróżnymi symulacjami, choć sami nie chcemy w to uwierzyć. Być może się to zmieni, prawda w końcu zatriumfuje nad kłamstwem, ale póki co wolimy jeszcze błogie uczucie fatamorgany.
Choć twórcy Matriksa pewnie tego nie planowali, to jednak ich film wyprzedził swój czas. Wyszedł poza sale kinowe do innych rejonów kultury – w tym języka, mody. Poruszył także skostniałe fasady filozofii i religii. Stał się symbolem. Pokażcie mi jeden film, który w ostatnich kilkunastu latach zdołał zdobyć podobne uznanie, powstałe w wyniku realizacji w pełni oryginalnej myśli. Jeżeli to zadanie okaże się nie tyle niemożliwe, co chociażby trudne, to już wygrałem. Mówię wam, kult umarł, a żyje po nim tylko nostalgia.
korekta: Kornelia Farynowska
*Wiem, jest jeszcze Podziemny krąg, ale tak po prawdzie, abstrahując od różnic w konwencji, film ten swoim kultem cieszy się z bardzo zbliżonych powodów, co Matrix – sprzeciwia się systemowi i oficjalnej wizji świata.