search
REKLAMA
Felietony

Dlaczego uważam czwarty sezon STRANGER THINGS za rozczarowanie

Uwaga, w dalszej części tekstu znajdują się spoilery dotyczące fabuły serialu.

Tomasz Raczkowski

5 lipca 2022

REKLAMA

Miesiące, wręcz lata podsycania oczekiwań, odświeżanie kultowych hitów sprzed trzech dekad, długie akapity fanowskich spekulacji i teorii, kolejne mrugnięcia okiem do miłośników ejtisowej popkultury – to wszystko doprowadziło nas do dnia dzisiejszego, kiedy finał 4. sezonu Stranger Things jest już za nami. Flagowa produkcja Netflixa od premiery w 2016 roku była dla mnie przykładem bezpretensjonalnej, jakościowej rozrywki. Oczywiste było, że tworzący serial bracia Duffer mocno żerują na nostalgii i remiksowaniu tego, co już kiedyś się sprawdziło, ale robili to z takim wdziękiem, że trudno było mi się czepiać. Aż do teraz. Czwarta seria Stranger Things okrutnie mnie rozczarowała, gubiąc klasę poprzednich sezonów i okazując się zwyczajnym, dość bezczelnym odcinaniem kuponów.

Niepotrzebna kontynuacja

Swoją litanię zarzutów wobec najnowszego sezonu Stranger Things rozpocznę od kwestii fundamentalnej, a mianowicie tego, że czwarta część przygód dzieciaków z Hawkins w Indianie nie powinna w ogóle powstać. Trzy sezony, kręcone w latach 2016–2019, tworzyły zgrabną i w zasadzie dość spójną całość. W finale trzeciej serii otrzymaliśmy satysfakcjonujące domknięcia zarówno głównego, jak i pobocznych wątków. Jedenastka ocaliła świat, zamykając przejście do innego wymiaru i tracąc równocześnie swoje nadnaturalne moce. Mogła rozpocząć nowe życie jako zwyczajna nastolatka; czwórka przyjaciół, od których wszystko się zaczęło – Mike, Will, Dustin i Lucas – skończyli gimnazjum, Max rozliczyła się z domowymi demonami, Steve dopełnił swojej przemiany z dupka w porządnego gościa, Nancy i Jonathan stanęli u progu dorosłości, Hopper zginął, stając się bohaterem, a Joyce w końcu ruszyła z życiem naprzód z dala od bagażu przeszłości.

Miejsca, w których znaleźli się bohaterowie i bohaterki Stranger Things na koniec trzeciej serii, były satysfakcjonujące z punktu widzenia rozwoju poszczególnych wątków przez trzy sezony, a samo zwieńczenie sagi starć z mrocznymi siłami z innego wymiaru posiadało odpowiednio słodko-gorzki wydźwięk, by skatalizować inicjację nastolatków i ich przemianę z niewinnych dzieciaków w dojrzałe osoby, potrafiące radzić sobie z przeciwnościami i stratą. Oczywiście bracia Duffer wytrzymali z tym domknięciem zaledwie napisy końcowe, w zasadzie od razu sygnalizując dalszy ciąg historii. Już wtedy zapaliła się w mojej głowie lampka ostrzegawcza z napisem „po co?”, zwłaszcza że teaser czwartego sezonu dość mocno wskazywał na przetrwanie Hoppera, co podkopywało znacznie emocjonalny ładunek finału trylogii. Pokazany po trzech latach od tamtego momentu czwarty rozdział „sagi Hawkins” niestety spełnił moje obawy z nawiązką.

Jeśli (podkreślę: jeśli) kontynuowanie tej historii miało mieć sens, twórcy Stranger Things musieli zaproponować jakieś ciekawe rozwinięcie tego, co opowiedzieli w sezonach 1–3: rozwinąć wątek przemiany postaci, skonfrontować je z nowymi wyzwaniami, zmienić optykę konfliktu, układ relacji, cokolwiek. Niestety, sezon czwarty przynosi kolejną wersję tego, co już widzieliśmy, tyle że przeciwnik jest teraz jeszcze silniejszy, bardziej spektakularny (tu oddam akurat braciom Duffer, co im należne – antagonista faktycznie robi wrażenie) i retroaktywnie zdemaskowany jako sprawca wszystkiego od samego początku. Wszystkie zalążki poprowadzenia poszczególnych wątków w nowe rejony (pozbawionej unikalnej mocy Jedenastki, chcącego odejść od bycia nerdem Lucasa i życiowych rozterek Jonathana) zostają dość szybko ściągnięte na już znajome tory lub wepchnięte głęboko w tło. Dostajemy więc po raz kolejny tę samą opowieść o starciu z potworem dzieciaków wspierających obdarzoną supermocami Jedenastkę. Owszem, Stranger Things zawsze remiksowało, ale tym razem Dufferowie parafrazują sami siebie i w tym leży problem. To, że po drodze dostajemy kilka ekscytujących, fajnych momentów, nie rekompensuje kompletnej wtórności tej historii. Powtórzona czwarty raz ta sama sztuczka nie robi już wrażenia.

Brak wizji

Zjadanie przez Stranger Things własnego ogona nie byłoby jeszcze aż tak wielkim problemem, gdyby nie to, że za brakiem ciekawego pomysłu na rozwinięcie świata idą kolejne potknięcia Dufferów. Tak, jak twórcy nie bardzo mieli pomysł, co jeszcze zrobić z wykreowaną historią, tak nie bardzo wiedzą, jak poradzić sobie z liczbą postaci, które umieścili na planszy i których nie mają do końca odwagi się pozbyć. Powiem tu wprost i może kontrowersyjnie – Will Byers powinien zginąć w sezonie drugim. Już w trzecim był praktycznie statystą, teraz jego postać po prostu jest i nic nie wnosi. To jednak tylko egzemplifikacja problemu, nie jest to jedynie problem tej postaci. Ponieważ Dufferowie dodają znów kolejne osoby do grona głównych bohaterów, część tych dotychczasowych staje się balastem fabularnym. Pomimo długiego metrażu odcinków (chyba każdy trwa pełną godzinę lub więcej) wiele postaci nie ma miejsca na to, by ich wątki wybrzmiały, stając się czymś w rodzaju przerywnika dla zasadniczej historii (to głównie przypadek Robin, bodaj najciekawszej wciąż postaci serialu). Twórcy nie chcą pozbywać się pozytywnych postaci – giną albo negatywne, albo mocno drugoplanowe, albo takie wprowadzone specjalnie w tym celu – i płacą za to cenę w postaci tłumu protagonistów, z którymi nie wiedzą, co zrobić.

Najbardziej jaskrawym przykładem tego problemu jest wątek Hoppera. Dufferowie „wskrzeszają” bohaterskiego policjanta, nie czekając nawet zresztą, by ujawnić to w dramatycznym zwrocie akcji albo w trakcie sezonu, redukując znaczenie poświęcenia w kulminacji poprzedniej serii. I niechby nawet już to zrobili, tyle że nie służy to absolutnie niczemu. Chyba że za dostateczny powód uznać dodanie do czwartej serii odstającego od reszty, nieciekawego i niewnoszącego nic do głównej historii wątku uwolnienia Hoppera z sowieckiego łagru, którego największą zaletą jest komediowa popisówka Bretta Gelmana w roli dziennikarza Baumana, sumująca się pewnie w niecały kwadrans na przestrzeni kilkudziesięciominutowego wątku. Innymi słowy, scenarzyści przywracają do życia postać, która dostała świetny łuk narracyjny i godną odprawę po to, by stworzyć zdecydowanie najsłabszą nitkę narracyjną na przestrzeni czterech serii. Nie robią nawet nic choć trochę interesującego z ponownym spotkaniem Jedenastki z przybranym ojcem. Gratulacje.

Pogubienie się w gąszczu postaci i niezgrabny fanserwis w przypadku Hoppera boli tym bardziej, że czwarta seria Stranger Things jest mocno położona na polu postaci wiodących. Choć serial posiadał od początku wiele równorzędnych postaci, dwie wysuwały się na pierwszy plan: Mike i Jedenastka. Pierwszy był naturalnym liderem grupy, druga ogniskowała centralny wątek paranormalny, a ich relacja udanie spinała wymiar fantasy z coming of age. Niestety, w czwartym sezonie Dufferowie masakrują obydwie postacie, nie pomagając i tak już męczącym się aktorom (niestety, ale coraz bardziej wygląda na to, że Millie Bobby Brown to „złote dziecko” jednej dobrze napisanej roli budowanej na kilku efektowych ekspresjach i charakteryzacji). Mike snuje się przed kamerą podobnie jak Will, a jego rola sprowadza się do ledwie kilku scen, w których wspiera dziewczynę. Ta z kolei, po interesującym początku, zostaje dosłownie zamknięta na większość sezonu w blaszanej puszce, gdzie odzyskuje moce, przeżywając przydługawe retrospekcje, by powrócić w finale jako superheroska ratująca świat. Nijak to się ma do dotychczasowej drogi obydwojga, a w przypadku Jedenastki jest dość ordynarnym „dogięciem” postaci do fabularnych wymogów.

Najlepsze rzeczy w sezonie czwartym dzieją się w Hawkins. Pozostające tam postacie mają najciekawsze historie, tam też rozgrywa się główna partia dramaturgii. Tu też jednak znów wałkujemy to, co już widzieliśmy, a jedynymi nowościami jest dodanie do relacji Steve’a i Dustina drugiej figury starszego brata w postaci Eddiego i usytuowanie Lucasa na pograniczu nerdów i fajnych gości. Znowu jednak te rzeczy nieco giną w natłoku wielu pobocznych historii. Poza tym powracają znajome traumy i rozterki, motyw ostracyzmu i przełamywania własnych ograniczeń. Nawet tu przebija brak całościowej wizji Dufferów. O ile trzeci sezon odświeżał formułę przez bardziej bezpośrednie wkroczenie na teren ejtisowego kiczu, przerysowania i akcji, tak takiej wartości dodanej brakuje w sezonie czwartym. Tym, co się wyróżnia, jest antagonista Vecna i towarzyszące mu horrorowy sztafaż oraz spektakularne sceny osaczania. To jednak koncept na pojedyncze elementy, a nie całą opowieść i boleśnie widać, że narracja jest tylko pretekstem dla kilku efektownych fragmentów audiowizualnych.

Słaba dramaturgia

Skoro narzekam, to przyczepię się jednak też i do dwóch centralnych scen, w których Vecna osacza Max. W pierwszym wypadku (odcinek czwarty) to świetna, emocjonująca scena okraszona Running Up That Hill Kate Bush. Ten moment (przypomnę, przed połową całego sezonu) to punkt kulminacyjny dramaturgii tej części Stranger Things. Drugi – na papierze bardziej dramatyczny – moment, w którym Max jest atakowana przez Vecnę, jest już tylko repryzą tego pierwszego. Po pierwsze, same okoliczności to kolejne mało subtelne wymuszenie fabularne, po drugie – znamy już stawki, znamy Vecnę, wiemy, jak go pokonać, ogólnie już to widzieliśmy. Na dodatek Dufferowie dokręcają śrubę, wprowadzając kolejny hit z epoki, tym razem metalowy, w postaci Master of Puppets Metalliki. Pachnie to… odcinaniem kuponów od czegoś, co sprawdziło się chwilę wcześniej. Zwłaszcza że sezon jest podzielony na dwie części. Wygląda to jak sztuczne budowanie hype’u i wyciskanie do sucha gąbki udanego pomysłu. Czyli sezon czwarty w pigułce.

Ze wszystkich rzeczy, które uwierają mnie w tym sezonie Stranger Things, to uwiera chyba najbardziej – sztuczne pompowanie, rozciąganie i rozdmuchiwanie opowieści. Odcinki są długie i w większości się dłużą. Każdy epizod można by odchudzić o kilkanaście minut bez straty fabularnej – jeśli oczywiście pozbyć się snucia pozbawionych celu postaci i nadmiernych eksplikacji oraz efektownych powtórek. Ewidentnie kuleje też dramaturgia, i to zarówno pojedynczych odcinków z nadmiarem pustych przebiegów, jak i całości. Nie będę już pastwił się nad nieszczęsnym podziałem na dwa segmenty po siedem i dwa epizody, ale wspomniany wyżej fakt, że sezon osiąga realny klimaks dość wcześnie, a w końcówce staje się przeładowanym montażem scen akcji, to po prostu kiepska robota dramaturgiczna. Podobnie jest z operowaniem postaciami. Niektóre są wręcz nadmiernie eksploatowane (dwukrotnie rzucona na pożarcie Vecnie Max), inne zdają się zbędne, uśmiercona zostaje postać, z którą widzowie są najmniej związani, a znaczenie bohaterów zamiast być napisane, jest narzucane w dialogach. Pewnie, że nie jestem scenarzystą światowego hitu, ale wydaje mi się, że jeśli postać (Mike) ma być „sercem drużyny”, to powinniśmy to wiedzieć na podstawie jego działania, a nie doklejonej na siłę przemowy zafascynowanego nim kolegi.

Podsumowując najbardziej ogólnie, Dufferowie zawiedli na płaszczyźnie organicznego budowania wciągającej historii. Zamiast tego stworzyli perfekcyjny produkt komercyjny, oparty na efektownych perełkach zlepionych na siłę wbrew materii samej opowieści. Może się to podobać, mnie drażni. Nie jest tak, że nic mi się w czwartej serii Stranger Things nie podoba. Sceny starć z Vecną są świetnie zrealizowane, wątki Max, Lucasa, Dustina, Steve’a, Eddiego i Robin trzymają poziom, podobnie realizacja. Ale to trochę za mało, żeby zamaskować wyżej omówione problemy. Na piąty sezon nie czekam już wcale – obejrzę, ale tylko dla kilku pobocznych wątków. Nie ufam już braciom Duffer w stworzenie autentycznie ciekawej historii. A tworzenie efekciarskiego widowiska średnio mnie pociąga.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA