STRANGER THINGS 4 VOL. 2. Doświadczenie większe niż kino
Już jest. Po pięciu tygodniach czekania na platformie streamingowej Netflix udostępniona została druga część Stranger Things 4. I to zadebiutowała z przytupem, bo wieści ze świata mówią, że serwery amerykańskiego giganta nie wytrzymały tak dużego zainteresowania serialem braci Duffer i nie każdy użytkownik miał szansę obejrzeć nowe odcinki od razu. Mnie – mimo panującej w Trójmieście burzy, ewakuacji wielkiego festiwalu i Duy Lipy spędzającej czas w gdyńskim schronie – udało się w spokoju obejrzeć cztery godziny nowego materiału. I nie będę trzymał was dłużej w niepewności: twórcy nie zwalniają tempa, utrzymują rewelacyjny poziom pierwszej części i zostawiają nas w punkcie, w którym kolejny, finałowy sezon jest ogromną obietnicą ostatecznej walki z siłami zła.
Są na świecie pewne świętości i na pewno należy do nich niespoilerowanie seriali, a zatem w poniższym tekście nie przeczytacie słowa o fabule dwóch ostatnich odcinków czwartego sezonu Stranger Things. Pozwolę sobie za to przypomnieć, że w pierwszej części zostawiliśmy bohaterów rozdzielonych na kilka grup. Jedenastka starała się odzyskać swoje moce. Mike, bracia Byers i Argyle próbowali znaleźć Jedenastkę. Joyce i Hopper wydostać się ze Związku Radzieckiego. A ekipa z Hawkins powstrzymać Vecnę. Oczywiście zatem dwa ostatnie odcinki zmierzają do finalizacji wszystkich tych wątków…
Blockbuster na małym ekranie
Twórcy serialu kontynuują swoje ambitne założenia, prezentując dwa niezwykle długie (półtora i dwuipółgodzinny) odcinki serialu, które rozmachem, wykorzystaniem efektów specjalnych, scenami akcji, plenerami aspirują raczej do miana wielkich, chociaż małoekranowych blockbusterów. We wszystkim tym nie tracą oczywiście głównej siły serialu, czyli znakomicie prowadzonych postaci, ich pełnych emocji relacji i nieoczywistych interakcji.
Na pewno warto docenić, że każdy z bohaterów dostaje tutaj swoje pięć minut, a nawet wyraźnie dla braci Duffer nieciekawi (też) bracia Byers są bohaterami przynajmniej jednej chwytającej za serce sceny. „Serce” jest zresztą słowem kluczem dla rozdziałów osiem i dziewięć, a emocjonalny rollercoaster sprawi, że będziecie się śmiać, płakać, bać i klaskać w dłonie.
Szczególnie wycieńczające (ale jakże finalnie satysfakcjonujące!) okaże się to w finale, który de facto jest dwugodzinną sekwencją akcji. Kiedy w końcu autorzy serialu dają nam chwilę wytchnienia, trudno nie mieć wrażenia, że obcowało się z czymś naprawdę wyjątkowym i przemyślanym (lekkość, z jaką bracia Duffer oszukują nas, że pewne wątki łączą się z tym, co widzieliśmy już w poprzednich sezonach, jest iście imponująca).
Streaming większy niż kino
Przy tym wszystkim twórcy Stranger Things obalają dwa mity związane ze streamingiem.
Po pierwsze, że klasyczna dla Netfliksa forma dystrybucji seriali, tj. udostępnianie całego sezonu naraz, jest tą idealną. Bo w mojej percepcji przerwa między pierwszą a drugą częścią sezonu pozwoliła naprawdę potężnie nakręcić oczekiwania i atmosferę ekscytacji z nimi związanymi. Był to zalążek doświadczenia kojarzący się z cotygodniową premierą kolejnego odcinka i przysięgam, że mógłbym bardziej pokochać Stranger Things tylko wtedy, jeśli wychodziłoby ono właśnie w ten sposób.
Po drugie mit, że streaming nigdy nie dorówna kinu. Oczywiście, dałbym sobie odrąbać palec u stopy, aby móc oglądać kolejne odcinki tego serialu na wielkim ekranie, ale wskażcie mi, proszę, blockbuster z ostatnich lat, który z równie dużą klasą poruszył fanów, wywołał dyskusje, dał emocje, zachwycił relacjami między bohaterami i zapierającymi dech w piersiach scenami akcji oraz uwiódł wizualną i muzyczną finezją. Stranger Things 4 to przeżycie większe niż kino.
I tylko jednego nie jestem w stanie objąć swoim malutkim umysłem: jak bracia Duffer chcą przebić to w kolejnym, finałowym sezonie. Z drugiej jednak strony po tym, co pokazali w „czwórce”, powierzyłbym im moje życie, a na pewno mogę zaufać, że dostarczą znakomite zwieńczenie tego niemal bezprecedensowego w XXI wieku fenomenu popkultury.