Dlaczego NIE BĘDĘ PŁAKAĆ za Donaldem Sutherlandem
Nie będę tu pisał niczego w rodzaju „Donald Sutherland wielkim aktorem był”, bo taka forma pożegnania wydaje mi się wyświechtana. Mam też wrażenie, że akurat ten aktor nie łaknął poklasku i tytułów. Jego ekranowa osobowość broniła się sama.
Nie jest mi przykro, że już go nie zobaczę. To nie jest zatem jeden z tych przypadków, gdy robi się człowiekowi smutno, na wieść o tym, że ktoś pożegnał się z życiem. Przemawiają za tym dwa powody. Tak po prawdzie, wcale się z Sutherlandem nie żegnam. Facet zostawił po sobie tak wielki dorobek, że będzie mi niezmiernie miło móc w końcu nadrobić kilka wstydliwych zaległości. Szkoda, owszem, że nie dołoży już nic więcej, ale umówmy się – takiej kariery to można jedynie pozazdrościć. Brawo!
Aktywny do samego końca, nie zwalniał tempa, starości się nie dał. Przeżył pięknych 88 lat i przez całą swoją karierę występował w mniej lub bardziej topowych produkcjach. Ostatnio romansował także ze światem serialu. Nie straszne mu były gatunkowe podziały ani charakterologiczne niuanse – grał postacie pozytywne i negatywne, potrafił śmieszyć i przerażać. Aktor uniwersalny o przeogromnej charyzmie. Miał jej tyle, że można nią było obdarzyć resztę bezpłciowej obsady filmów z jego udziałem, a i tak dalej to on byłby numerem jeden.
Z tą charyzmą związany jest właśnie drugi powód, przez który niespecjalnie smucę się na wieść o śmierci aktora. Sutherland oddawał na ekranie zwykle tak silnie oddziałujące, wręcz hipnotyzujące jednostki, że nietrudno było odnieść wrażenie, że jego obecność jest nierzadko ważniejsza od treści samego filmu. Mam wrażenie, że tajemnica gry tego aktora ukryła się w jego twarzy. Ten rodzaj przenikliwego spojrzenia, ta iście bazyliszkowa mimika, to według mnie przejaw boskiej iskry; daru otrzymanego od losu idealnie wręcz spożytkowanego na poczet aktorstwa. Między innymi właśnie dlatego jego syn Kiefer, nigdy nie dorówna ojcu – jego twarz jest znacznie łagodniejsza, pospolita, znacznie mniej wymowna.
Z tego też powodu, mam wrażenie, że akurat Donald Sutherland to gość, który tak bardzo stopił się ze swym scenicznym makiawelizmem, że stał się jego personalizacją. Nie wierzę w to, że bał się śmierci, nie przystoi mi więc za nim płakać. Jeżeli istnieje postawa umiejąca spojrzeniem przeganiać złe demony i drwić ze śmierci, to przejawiał ją właśnie Sutherland, który wyglądał i zachowywał się, jakby unosił się ponad strachem. Z tego też powodu nie dało się oderwać od niego wzroku.
Popkultura zapamięta go z Igrzysk śmierci, prasa brukowa z romansu z Jane Fondą, krytycy zapamiętają go z Klute czy M*A*S*H, ja z kolei zapamiętam go z Igły i trochę też z Inwazji łowców ciał, z racji sympatii do SF. Skojarzenia budzić będzie zawsze i w każdym.
To niebywałe, że w ciągu całej swej kariery wystąpił w prawie dwustu filmach (sic!), kreując mniej lub bardziej istotne role, ale zawsze mające ten pierwiastek wyjątkowości, wynikający z daru charyzmy, który u Sutherlanda był czymś naturalnym. Nigdy jednak, co może budzić zaskoczenie, nie otrzymał nominacji do Oscara (samą statuetkę otrzymał, ale przyznaną honorowo). Wydaje mi się jednak, że to jeden z tych aktorów, który kompletnie nie łaknął poklasku, tytułów i sukcesów. Ba, mam nawet wrażenie, że on nawet nie łaknął sympatii widowni. Jego role nierzadko wzbudzały nieprzyjemne emocje. Robił jednak z tego użytek. Pracował tym, z czego był najlepiej znany, konsekwentnie, nie raz się przy tym powtarzając, zawsze jednak budząc emocje – jakieś.
Nie wiem, na ile dałem się złapać w iluzję, którą tak skutecznie wykreował Sutherland. Wątpię jednak, by był on w stanie tak skutecznie budować swoją markę i wizerunek niezwykle sugestywnego drania, gdyby sam choć trochę nie utożsamiał się z tym żywiołem. Dlatego nie można za nim płakać, gdy właśnie teraz najpewniej pertraktuje ze śmiercią kolejną rolę. Od teraz to on będzie jej aniołem.