search
REKLAMA
Felietony

CZY HOLLYWOOD JEST RASISTOWSKIE? Kilka przemyśleń po oscarowej gali

Hollywood używa od dłuższego czasu kwestii reprezentacji i równości jako narzędzia wizerunkowego, fałszywie pozycjonującego branżę filmową jako awangardę postępu.

Tomasz Raczkowski

16 marca 2023

REKLAMA

Czy w 2023 roku Hollywood jest rasistowskie? Takie pytanie wydawać się może z lekka absurdalne, a odpowiedź prosta i przecząca – w końcu właśnie zakończył się sezon nagród, którego puentą było wręczenie pochodzącej z Malezji Michelle Yeoh Oscara dla najlepszej aktorki, a osoby reprezentujące społeczności czarne, azjatyckie czy latynoskie  dostają coraz więcej okazji do zaistnienia w mainstreamie branży filmowej. Ale temat rasy i koloru skóry nie przestaje przewijać się w oficjalnych i nieoficjalnych dyskusjach, a temat rasizmu wydaje się wciąż czymś, co budzi duże emocje jak na zjawisko, które miałoby nie istnieć. Można więc zadać pytanie doprecyzowujące – czy Fabryka Snów poradziła sobie z problemem wykluczenia i stała się lepszym miejscem, w którym panuje postępowy egalitaryzm? Tutaj odpowiedź będzie już mniej oczywista. Kwestia rasizmu i (nie)równości w świecie filmu jest bardziej złożona i wymyka się prostemu podziałowi na czarne i białe.

Białe Oscary i triumf różnorodności

W ostatni weekend rozdano po raz 95. Oscary. Ta edycja zapisała się w historii ze względu na historyczną nagrodę za rolę pierwszoplanową dla Michelle Yeoh, która została tym samym pierwszą azjatycką aktorką wyróżnioną tą nagrodą. Statuetki za drugoplanową rolę męską oraz reżyserię powędrowały również do pochodzących z Azji Ke Huy Quana i Daniela Kwana (wspólnie z Danielem Scheinertem), a sam film, który cała trójka współtworzyła – Wszystko wszędzie naraz – wyrastający w dużej mierze z dalekowschodniego kontekstu kulturowego zwyciężył w kategorii najlepszego filmu. Takie werdykty wpisują się w wyraźną od pewnego czasu politykę inkluzywności Akademii, deklarującej przywiązanie do różnorodności i wyrównywania reprezentacji różnych grup etnicznych. Na pozór nie pozostaje nic innego, niż przyklasnąć kolejnym krokom w przełamywaniu nierówności, której symptomem był kilka lat temu hasztag #OscarsSoWhite. Jednak jeśli przyjrzeć się mechanizmom, które stoją za tym „triumfem różnorodności”, okazuje się, że nie wszystko jest tak ładne, jak może się zdawać na pierwszy rzut oka.

Oscara Yeoh wręczała Halle Berry, która w 2001 roku otrzymała Oscara za główną rolę żeńską jako pierwsza Afroamerykanka w historii. Był to symboliczny obrazek, w którym w chwili triumfu spotykały się dwie kobiety, które dokonywały przełomów w reprezentacji niebiałych, przez lata wykluczanych systemowo z najwyższych kręgów prestiżu grup. To zestawienie Berry i Yeoh, choć zaprojektowane zostało jako pokrzepiające i manifestujące siłę różnorodności, można jednak odczytać jako pochodną rasistowskiej logiki, każącej po pierwsze, patrzeć łącznie na grupy „niebiałe” (ang. people of color), po drugie dalej priorytetyzować kolor skóry czy kształt twarzy w ocenie tego, co osoba sobą reprezentuje. Nie chodzi bynajmniej tu o mityczny „odwrócony rasizm”, ale o coś wręcz przeciwstawnego – utrwalanie cały czas optyki, w której punktem odniesienia jest biała „normalność”. Berry i Yeoh triumfujące na Oscarach symbolizują w tym momencie nie tyle triumf społeczności innych niż biała, ale wielkoduszności białych, którzy otwierają swoje elitarne kręgi na dotąd wykluczanych.

My, Oni i hierarchia spojrzenia

Sama kampania oscarowa Yeoh była otwarcie kształtowana wokół hasła o „pierwszej azjatyckiej aktorce z Oscarem”. Jest to motywem znanym z poprzednich lat w odniesieniu do innych twórców z Azji (np. Cloé Zhao, ekipa Parasite), Afroamerykanów (filmy Zniewolony, Moonlight czy Green Book oraz ich gwiazdy) czy kobiet (ponownie chociażby Zhao czy rok temu Jane Campion), o których wyróżnienie zabiegano, a potem komentowano, wykorzystując dyskurs na temat przełamania białej hegemonii i symbolicznego wyrównania pozycji w branży. Słowem, jest to typowa strategia w przypadku promocji osób reprezentujących grupy w tradycyjnym systemie wykluczane, czyli niebędące białymi, heteroseksualnymi mężczyznami. Przynosi ona efekty w postaci faktycznie przyznanych nagród, które z kolei zaświadczają o postępie w zakresie inkluzywności branży filmowej, co na płaszczyźnie ogólnej jest zjawiskiem rzecz jasna pozytywnym. Równocześnie jednak wątpliwości budzi autentyczność owej równościowości – patrząc na szerszą skalę, można mieć wątpliwości, na ile jest to świadectwo faktycznego egalitaryzmu, a na ile pudrowanie rzeczywistości, które przede wszystkim adresowane jest do dobrego samopoczucia białej większości, bardziej maskujące stan rzeczy, niż zaświadczające o dokonanym postępie.

W takiej formule, jaką proponują Oscary i inne eventy branży filmowej – gdzie osoby innego koloru skóry niż biała są traktowane ze specjalną uwagą, a ich sukcesy w pierwszej kolejności manifestują nowo nabytą otwartość branży (a nie chociażby równość szans w systemie) – zasadniczo nie zostaje podważona rasistowska hierarchia MY–ONI. Przekazem, jaki płynie z takich obrazków jak świętujące na pełnej przepychu gali Berry i Yeoh jest: MY, biali, WAS (niebiałych) doceniamy, rasizmu nie ma, a Hollywood to kraina szczęśliwości i równości. Oscarowa gala krzyczy do nas: no, zobaczcie, jesteśmy otwarci, inkluzywni, doceniamy tych wszystkich innych (po angielsku funkcjonuje pejoratywnie czytany zwrot „you people”, który tu pasowałby idealnie), nasza robota skończona, teraz możemy balować z czystym sumieniem, poklepać się po uprzywilejowanych plecach i wrócić do swojej willi z gosposią imigrantką. W tym sensie to jest pochodna, czy też po prostu zreformowana, forma strukturalnego rasizmu, na tej płaszczyźnie Czarni, Azjaci czy Latynosi dalej są uprzedmiotawiani na użytek zagłuszających tzw. poczucia białej winy (ang. white guilt) decydentów i dalej pozostają wciśnięci w hierarchiczną optykę MY–ONI. Otrzymując wyróżnienia w ramach hollywoodzkiej polityki inkluzywności, dostają uwagę i uznanie, nie zostają jednak upodmiotowieni. Podmiotem tego procesu pozostaje biała grupa wpływu, która wspaniałomyślnie przyjmuje do swoich kręgów „tych innych”, którzy stają się instrumentem, „tokenem”, w kolejnej cynicznej rozgrywce Hollywood i globalnego przemysłu kulturalnego. Prawdziwa alternatywa wymagałaby systemowego wstrząśnięcia i równoczesnego przełamania optyki, w którym naturalnym kolorem skóry laureatów Oscara pozostaje biały oraz spłaszczenia hierarchicznej struktury władzy w branży, co pociągnęłoby za sobą zwiększenie obecności dotychczas marginalizowanych grup.

Iluzja równości

Teraz można by zadać kontrpytanie – no dobrze, ale czy w takim razie Hollywood powinno pozostać obojętne i nie nagradzać reprezentantów grup wykluczanych? Rzecz jasna nie. W oczywisty sposób obecna sytuacja w branży jest wymiernie lepsza niż ta, która miała miejsce jeszcze w drugiej połowie XX wieku. Instrumentalne wykorzystywanie czarnych czy azjatyckich aktorów i aktorek jest krokiem naprzód w porównaniu do powszechnego używania black- czy yellowface i systemowej dyskryminacji tych grup (czy to w przestrzeni ekonomicznej, przez odcięcie od głównego nurtu, czy symbolicznej, przez utrwalanie stereotypów). Tyle że ustawiając sobie taki punkt odniesienia, zamykamy de facto dyskusję o postępie, ustawiając zero-jedynkową alternatywę i ekstremalny punkt odniesienia. W historycznej perspektywie zmiany hierarchicznej i wykluczającej struktury, nagrody dla people of color są istotne o tyle, że dają grupom, którym dotąd odmawiano dostępu do najbardziej prestiżowych pozycji, cenną uwagę i empowerment. Odejście od jawnej dyskryminacji powinno być jednym z wielu kroków do równości. Możemy uznać, że Hollywood go wykonało, jednak nie powinniśmy uwierzyć, gdy branża mówi nam, że przeszła już całą drogę i obecne status quo jest optymalnym punktem docelowym.

Za tym wszystkim stoi zaś, standardowo, ekonomiczny interes branży filmowej, która wykorzystuje grupy niebiałe do manifestowania własnej moralności (ang. virtue signalling). Znów podmiotem tego działania są biali, a grupy „innych” przedmiotem, za pomocą którego ci pierwsi pokazują swoją otwartość i równościowość. Hollywood, jedna z najbardziej kapitalistycznych i zakorzenionych w hierarchicznych tradycjach instytucji na świecie, używa od dłuższego czasu kwestii reprezentacji i równości jako narzędzia wizerunkowego, fałszywie pozycjonującego branżę filmową jako awangardę postępu (co podchwytują zresztą konserwatywni krytycy tzw. politycznej poprawności) i legitymizującego prosperowanie nieodmiennie hierarchicznego i wykluczającego na różnych poziomach systemu.  Robią to, przechwytując i kapitalizując zrodzone oddolnie dyskursy krytyczne. Reprezentacja grup wcześniej odcinanych od kulturalnego mainstreamu jest więc formą manipulacji przemysłu rozrywkowego, który zasłania się wizerunkowym egalitaryzmem i zabezpiecza swoje wpływy społeczne przed podważeniem przez krytykę hierarchicznych struktur. Choć wykluczające struktury nie zostały w istotny sposób zdemontowane, podważone czy zmienione, a Hollywood pozostaje miejscem, w którym wąskie grupy wpływów inkasują zyski z pracy innych (a nierzadko i nadużyć wobec nich), „dopuszczenie do stołu” szerszych reprezentacji etnicznych stwarza pozory, że jest inaczej.

Krytyka i presja

Zasadne jest pytanie, czy Hollywood stać na więcej niż puste gesty i cyniczne wykorzystywanie stokenizowanych reprezentacji dla zabezpieczenia swoich profitów i pozycji. Być może nie, jednak jeśli jakaś zmiana jest możliwa, to nie zrodzi się pod wpływem czyjejś dobrej woli, a raczej pod wpływem presji zewnętrznej. Zresztą nawet te wstępne kroki, jakimi jest w ogóle zaistnienie jakiejkolwiek inkluzywności w obecnie obserwowanej formie, jest wynikiem wymuszenia na branży adaptacji do zmieniających się nastrojów społecznych. Dlatego też naszą rolą – szeroko rozumianej krytyki i komentariatu – jest niezatrzymywanie się na grze pozorów i imitujących równościowe reformy gestach, ale zwracanie uwagi na ukrywane za nimi hierarchie i rasistowskie konstrukcje. Równościowych czy antyrasistowskich zmian nie da się sprowadzić do jednego gestu, odosobnionego zamanifestowania moralności czy prostego „otwarcia drzwi”, czy przestawienia ról. Ciesząc się z kolejnych przełomowych nagród dla osób takich jak Cloé Zhao, Michelle Yeoh czy Bong Joon-ho, doceniając, że istnieją w ogóle jakieś dobre zmiany, nie powinniśmy zapominać, że potrzebne są kolejne, a sukces jednej czy drugiej osoby niebiałej nie powinien służyć jako legitymizacja struktury w dalszym ciągu uprzedmiotawiającej całe zbiorowości i wykluczającej nieposiadające gwiazdorskiego statusu masy.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, praktyk kultury filmowej. Entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA