Co łączy JOHNA WICKA z RAMBO i dlaczego tak BARDZO zasłużył sobie na SUKCES
Z wiekiem coraz trudniej mi o uczucie zaskoczenia w kinie. Zbyt wiele już widziałem. Podczas seansu Johna Wicka 4 krew jednak szybciej zaczęła we mnie płynąć, poczułem, że znowu, jako widz, żyję i potrafię czerpać radość z obcowania z ruchomym obrazem. Ten film to petarda! Co kryje się za jego sukcesem?
26 maja 1999 roku, gdy sir Alex Ferguson został poproszony o udzielenie wywiadu tuż po tym, jak prowadzony przez niego Manchester United w sposób dalece szokujący, w ostatnich minutach meczu, zdołał wyrwać niemieckiemu Bayernowi Monachium wygraną w finale Ligi Mistrzów ten w typowy dla siebie sposób skrzętnie i celnie odparł tylko: „piłka nożna, cholera jasna”. Parafrazując te słowa i nawiązując nieco do tamtych niesamowitych przecież emocji, po seansie Johna Wicka 4 ciśnie mi się na usta „kino, cholera jasna”, bo wierzyć się nie chce, że ta sztuka, której zasady znam od lat tak dobrze, wciąż potrafi tak zaskakiwać, przy użyciu – co tu nie mówić – mało oryginalnych środków.
Kotlet, który wciąż smakuje
W przypadku Johna Wicka 4 zaskoczenie jest o tyle silniejsze, ponieważ mamy tu do czynienia z filmem opartym na dokładnie tym samym schemacie fabularnym, co części poprzednie. Główny bohater mści się i walczy z zastępami wrogów, przy tym mało mówi i znacznie więcej działa. Na film jednak z jakichś powodów trudno patrzeć przez pryzmat odgrzewanego kotleta, ponieważ diabeł i tym razem tkwi w szczegółach. Tempo jest idealne, momenty przestojów mają swoją magię i pozwalają na zaczerpnięcie oddechu, a następujące po nich sceny akcji są – ponownie – dopracowane do najmniejszego detalu i nie pozwalają oderwać wzroku od ekranu. Niby otrzymujemy więc to samo, ale wciąż świeżo i z polotem.
W przypadku Johna Wicka mam zresztą wrażenie, że można mówić o fenomenie, bo jak widać, wszyscy równo ulegliśmy tej iluzji. Film zebrał rewelacyjne oceny, zgarnął też prawie pół miliarda dolarów zysków z kin. Trochę ten sukces stanowi prztyczek wymierzony w stronę kolejnych wysokobudżetowych produkcji superbohaterskich, ale też innych powrotów znanych bohaterów (Indiana Jones, kolejna odsłona Szybkich i wściekłych), których wyniki finansowe – delikatnie mówiąc – nie powalają. Z jednej zatem strony kino popularne wyraźnie daje do zrozumienia, że pewne formaty ulegają już wyczerpaniu, z drugiej, za przykładem filmu z Keanu Reevesem, mamy do czynienia z pochwałą powtarzalności będącej dla widza wciąż bezpieczną przestrzenią do zabawy.
Mam wrażenie, że Chad Stahelski, twórca tej epickiej serii filmów akcji, ale też sam Keanu Reeves, zwyciężyli pojedynek o serca widzów dzięki dwóm rzeczom. Po pierwsze, oni są cholernie szczerzy w tym, co robią, nie biorą się za sequele dopóty, dopóki nie mają pewności, co chcą w nich zaprezentować. To nie jest kino tworzone przez księgowych i ich niezawodne kalkulatory (no, może trochę). To nie jest też kino, w którym najważniejszą rolę sprawują specjaliści od CGI. John Wick to spektakl, w którym górę bierze autentyczne zaangażowanie aktora, w scenach akcji oraz reżysera w nadzorowaniu finalnego ich efektu tak, by były one jak najbardziej autentyczne.
Paradoksalnie montaż schodzi tu na drugi plan, bo kamera uwielbia długie, pozbawione cięć ujęcia. Wszystkie te starcia przywodzą na myśl taniec, który najpiękniej wygląda wtedy, gdy nie jest przerywany, gdy nikt nie ingeruje w jego dynamikę. Ktoś już trafnie zauważył, że jeżeli istotą kina jest ruch (to przecież w tym aspekcie, u swych podstaw, miał wnosić różnicę w stosunku do wcześniejszej fotografii), to John Wick realizuje to założenie z nawiązką. W wielu niepochlebnych komentarzach wskazywano z kolei, że scen akcji jest przez to tyle, że mogą one przytłoczyć. Według mnie obronimy się przed tym wówczas, gdy postaramy się dojrzeć w tej choreografii spójność, swobodę, a nawet poniekąd lekkość, biorąc pod uwagę, jak płynnie to wszystko zostało przeprowadzone. To jest sztuka, to jest piękno. John Wick jest więc jak baletowy spektakl kina akcji.
Wick jako metafora szukania ukojenia
Druga rzecz, która wyłania się na wierzch w momencie interpretowania Johna Wicka, związana jest z genezą owego ekranowego ruchu. Długo zastanawiałem się po seansie czwartego rozdziału, co takiego sprawia, że wciąż tak zaciekle kibicuję temu bohaterowi. Zrozumiałem wówczas, że widzę w tym elegancko przywdzianym osobniku pewien symbol zagubionej, nerwowej duszy, która w sposób dalece sugestywny pragnie wywalczyć dla siebie spokój. Jest w Johnie Wicku zatem coś z Odysei, gdyż poszczególne starcia bohatera przywodzą na myśl kolejne przystanki na drodze do Itaki. Jakby w tej całej zawierusze nie walczył on tylko z potworami i przeciwnościami losu, ale z samym sobą, z racji powracającego z odmętów przeszłości egzystencjalnego smutku.
Któż z nas nie szuka oczyszczenia? Któż z nas nie zmaga się z gniewem? Któż z nas nie pragnie spokoju? To jedne z najbardziej pierwotnych emocji. John Wick w metaforyczny sposób staje w ich obronie i walczy ile sił w nogach i rękach o ostateczne ukojenie bólu. Bill Skarsgård, który tu wodzi Wicka na pokuszenie niczym diabeł (swoją drogą, kapitalna rola), ostatecznie ponosi klęskę, gdyż cechuje go arogancja. Wick triumfuje, ponieważ we wszystkim, czego się podejmuje, przejawia otwartą postawę – jest szczery i bezpośredni, nie uznaje półśrodków. Komunikat, jaki wysyłają w ten sposób twórcy, wydaje się stać w wyraźnej kontrze do współczesnego kina skażonego poprawnością polityczną, rozumianą jako przejaw tworzenia „pod publiczkę” bez ryzyka wywoływania negatywnych emocji.
Wick vs. Rambo
Pod tym względem John Wick jest duchowym spadkobiercą kina akcji lat 80., które puchło od barokowego przepychu wizualnego, ale było przy tym jednocześnie oparte na bardzo czytelnie sformułowanym celu – miało zapierać dech, miało podkręcać emocje, miało trzymać za gardło, przy użyciu prostych środków i schlebianiu niskim instynktom. Klaty musiały być gołe (piersi zresztą też), bicepsy musiały być duże (piersi… no właśnie), wybuchy musiały być głośne, a strzelby efektowne. Łatwo było wówczas o groteskę. Ikoną tamtego okresu jest seria Rambo, która jednak została pokierowana znacznie mniej umiejętnie, niż dzieje się to w przypadku Johna Wicka. Widzę w tych postaciach ewidentne podobieństwo. Zarówno John Rambo, jak i John Wick to postacie walczące z demonami przeszłości. To, czym Wick jednak góruje nad Rambo, to… skromność, szyk poza tym – co może wydawać się paradoksalne – cechuje go też znacznie większy umiar.
Owa skromność – czego uosobieniem jest Keanu Reeves, jak doskonale wiemy, facet, który prywatnie jest dokładnie tak samo dobry, jak jego bohaterowie – stanowi właśnie o sile tej serii. Lud nie lubi fałszu, lud fałsz wychwyci, lud fałszem jest przytłoczony. Bo w świecie tym fałszem naznaczonym, w kinie tym fałszem naznaczonym, John Wick jawi się jako apoteoza prawdy. Wszystko to odbywa się w ramach iluzji, więc owszem, dalej jesteśmy oszukiwani, na własne zresztą życzenie, ale wrażenie, jakie do nas dociera, łączy się ze szczerością intencji twórców. Powiem inaczej. Gdy Spider-Man spada z dachu budynku w kolejnym filmie Marvela, nie czujemy tego bólu. Gdy jednak Wick otrzymuje cios, chwytamy się za szczękę, bo ten bohater, z jakichś powodów jest nam znacznie bardziej bliski.
Stara zasada się sprawdza. Nie ma znaczenia, ile akcji umieścimy w filmie. Nie ma znaczenia, jak dobre efekty w nich zastosujemy, a już tym bardziej, ile pieniędzy na to wydamy. Znaczenie ma natomiast to, czy bohater będący w tarapatach nas obchodzi. A John Wick nas obchodzi.