BERLINALE 2016 – rapowy musical, latynoscy żołnierze i geniusz
Chi-Raq (reż. Spike Lee)
Najnowszy film twórcy Do the Right Thing to ta odrobina szaleństwa, której od początku brakowało mi w tegorocznym konkursie. Prawdę powiedziawszy, szaleństwa jest nieco więcej niż odrobinę – Chi-Raq to absolutnie odklejona od rzeczywistości wizja świata, w którym przemoc zwalcza się… seksualną abstynencją. A to wszystko w niesamowicie kolorowym pomieszaniu greckiej tragedii z konwencją rapowego musicalu czy raczej – rap-opery.
Jak to ze Spikem Lee bywa, jego ostatnie dzieło jest zaangażowane politycznie. I, jak to także często z owym twórcą bywa, ponownie owo zaangażowanie dotyczy problemu w czarnoskórej społeczności. Tym razem jednak rzecz dzieje się nie w Bronksie czy na Brooklynie – Chi-Raq to bowiem niesławny pseudonim Chicago, miasta, które pod względem liczby Amerykanów ginących od kul przerosło nawet Irak (ang. Iraq). I to właśnie o przemocy na ulicach – a dokładniej o wojnie czarnoskórych gangów – opowiada film Lee.
W Chi-Raq bohaterowie komunikują się za pomocą rymów, a ich imiona wywodzą się z greckiej mitologii. Mamy więc Lysistratę (fenomenalna Teyonah Parris!), Demetriusa, Helenę, a nawet Edypa. Mamy też nieodłączny element antycznej tragedii – chór, który uosobiony jest przez bezbłędnego Samuela L. Jacksona. Spike Lee za pomocą nietypowej konwencji zwraca uwagę na typowe dla tej społeczności problemy – powszechność korzystania z broni palnej, przemoc na ulicach, bezpodstawną nienawiść i brak szacunku. Chi-Raq ze swoim pacyfistycznym przesłaniem jawi się niemal jako dzieło
Najnowsze dzieło Lee jest polityczne jak zwykle, kreatywne jak nigdy. Brawa za wyobraźnię, za zabawę z konwencjami nie tyle filmowymi, co kulturalnymi. Chi-Raq przełamuje schematy, składa hołd girl power, a przede wszystkim serwuje widzom wysoce inteligentną rozrywkę, opakowaną w szalenie atrakcyjne wizualia. To po prostu trzeba obejrzeć.
Soy Nero (reż. Rafi Pitts)
Film Rafiego Pittsa to przykład dzieła, którego przekaz jest większy niż ono samo. Bo nie ulega wątpliwości, że punkt wyjścia w tej historii – losy meksykańskich żołnierzy armii amerykańskiej – jest szalenie interesujący i ważny. Tyle że za właściwym założeniem powinno iść jeszcze lepsze wykonanie, a tego właśnie w Soy Nero zabrakło.
Widać u Pittsa inspiracje niedawnym amerykańskimi filmami o wojnie w Afganistanie i Iraku, jednak nawiązania są zupełnie nietrafione. Reżyser pragnął opowiedzieć o niewdzięczności US Army w stosunku do latynoskich żołnierzy, a tymczasem w drugiej połowie filmu zbliża się bardziej do The Hurt Locker czy nawet Lone Survivor. Ciekawie zrealizowana pierwsza część Soy Nero, opowiadająca o tytułowym bohaterze poszukującym brata w Stanach, jest demitologizacją snu o Ameryce, jednak wkrótce ustępuje niezrozumiałej historyjce wojennej, która dopiero w finale na kilka chwil wraca na ideologiczne tory. Nero, który wychował się w USA, jednak został deportowany do Meksyku, chciałby opowiedzieć nam swoją historię, jednak nie dostaje na to szansy od twórców.
Wiele w filmie Pittsa niepasujących dialogów i scen, które pochodziły chyba z zupełnie innego filmu. Najnowsze dzieło irańskiego reżysera zaczęło się i skończyło w jego wyobraźni – sposób, w jaki je urzeczywistnił, jest daleki od satysfakcjonującego.
Genius (reż. Michael Grandage)
Jeszcze jeden biopic – tak najkrócej scharakteryzować można filmowy debiut dramaturga Michaela Grandage’a. Owszem, historia zawodowej i przyjacielskiej relacji genialnego pisarza i jego wydawcy to ciekawy temat. Tak, biografia Maxwella Perkinsa napisana przez A. Scott Berga została uznana za znakomitą rzecz. Jasne, obsada wspaniała i jak zwykle na poziomie. Ale to nadal jeszcze jeden biopic.
A jeśli kino biograficzne, to musi być trochę patosu i dramaturgii, bohaterowie muszą rozchodzić się i ponownie jednoczyć, a wszystko musi dziać się w cieniu wielkiego wydarzenia lub zjawiska, którym w tym przypadku jest talent – ale i emocjonalna niedojrzałość – wielkiego Thomasa Wolfe’a, autora Look Homeward, Angel i Of Time and the River. Wszystkie elementy układanki są tu na miejscu, tyle że układaliśmy ją już setki razy. Nie zmienił się wzór – zmieniły się wyłącznie klocki.
Postaci Maxwella Perkinsa (Colin Firth) i Thomasa Wolfe’a (Jude Law) zostały wykreowane znakomicie, a chemia między aktorami pozwala uwierzyć w niesamowitą dynamikę relacji wydawcy i autora. Bez wątpienia Genius może zachęcić do zapoznania się z dorobkiem autora, gdyż przedstawia jego i jego twórczość w sposób intrygujący i niejednoznaczny. Jednak sam bohater to nie wszystko – zaledwie poprawna, nieznośnie linearna narracja sprawia, że film Grandage’a, mimo wysiłków obsady, jawi się jako dzieło wtórne i nużące.