AKTOR ZARABIA WIĘCEJ NIŻ AKTORKA. I SŁUSZNIE? Inne spojrzenie na nowy film Kevina Spaceya
Moja bardzo dobra znajoma, feministka, kobieta pracująca, aktywna i ambitna, wściekała się kiedyś, bo przeczytała, że Robin Wright zarabia mniej niż Kevin Spacey za udział w serialu House of Cards. Argumentowała, że przecież rola Wright jest równie ważna dla serialu, że jest to aktorka zasłużona i warsztatowo nieustępująca koledze z planu, i w związku z tym gaże powinny być sprawiedliwie – czyli równe. I trudno nie zgodzić mi się z wszystkim, do „czyli”. Czyli nie zgadzam się, że gaże Wright i Spaceya powinny być równe. Uważam, że Spaceyowi należało się więcej pieniędzy za rolę w serialu.
Raptem kilka tygodni, może dwa miesiące, po naszej rozmowie o hollywoodzkich płacach w fabryce marzeń wybuchła seria skandali pod wspólną nazwą #MeToo. Akcja dotknęła również Spaceya, który miał w przeszłości molestować niemal trzydziestu mężczyzn oraz – co gorsza – nieletnich chłopców. Aktor szybko wystosował oświadczenie, w którym lakonicznie wytłumaczył się ze swojego zachowania oraz oficjalnie poświadczył to, co od lat było plotką: że wybrał życie jako homoseksualista. Potem przepadł jak kamfora. Jeszcze niedawno czytałem gdzieś spekulacje, co może się z nim dziać. Autor artykułu pisał o jakiejś rajskiej wyspie lub podatkowym raju, w którym aktor z niemałym przecież majątkiem mógłby spokojnie czekać na przycichnięcie sprawy. W Wigilię 2018 Spacey wrócił do gry. Na Youtubie pojawiło się video zatytułowane Let Me Be Frank. Filmik bezpośrednio dotyczył oskarżeń o molestowanie, Spacey robił w nim aluzyjne wyrzuty osobom, które zdążyły osądzić go jako winnego wszystkich zarzucanych czynów. Reakcje na film były mieszane (wbrew temu, co można wyczytać na opiniotwórczym Filmwebie, który twierdzi, że były negatywne). 2/3 „plusików” na Youtubie uznaję za wyrok zawyżony, bo bardziej skłonni jesteśmy coś lajkować niż dislajkować, ale widać wyraźnie, że wiele osób jest skłonnych zaufać Kevinowi. Jednym z najczęściej powtarzających się komentarzy był mniej więcej taki: te trzy minuty są lepsze niż cały szósty sezon House of Cards.
Szósty sezon House of Cards odbył się bez Spaceya. Pierwsze skrzypce grała w nim utalentowana, kompetentna Robin Wright, a bohaterką była równie popularna i uwielbiana co Frank Underwood jego serialowa żona, pierwsza dama – Claire. A jednak, sezon zebrał bardzo niskie noty, zarówno od zatwardziałych fanów, jak i chłodnych obserwatorów. A pod trzyminutowym filmikiem z Kevinem – komentarze, że to jest lepsze niż cały sezon serialu. Dla mnie jest to unaocznienie prostego i przejrzystego faktu, że Spacey zarabiał więcej nie ze względu na istnienie patriarchalnego, systemowego mechanizmu nadającego mężczyznom specjalne przywileje, tylko ze względu na to, że ludzie go lubią, cenią i chcą oglądać. Jeśli oglądają serial głównie dla niego, to zasługuje na to, żeby go sowicie opłacać. To jest aż tak proste – w tym pojedynczym przypadku.
Nie uciekam się jednocześnie do marginalizowania zarobków kobiet, które są wyraźnie wyzyskiwane lub niedopłacane. Wydaje mi się jednak, że jest to strefa niemożliwa do jasnego przeliczenia i określenia. Wątpię, żeby nierówności rozkładały się w takim stopniu, w jakim widzą to social justice warriors i feministki generacji Y, które łączą w sobie szlachetną ideę walki o sprawiedliwość społeczną z nieszlachetną cechą zawyżonych oczekiwań względem rzeczywistości. Nie jest tajemnicą, że urodzeni mniej więcej po roku 1995 wyróżniają się wysokimi wymaganiami i oczekiwaniami, niepopartymi często doświadczeniem lub talentem. Krystalizuje mi się tutaj obraz tej wąskiej, a jednak szalenie wpływowej i opiniotwórczej grupy lobbystycznej, która potrafiła np. doprowadzić do zwolnienia Scarlett Johansson z roli ze względu na jej płeć lub do zahukania Ruby Rose w roli Batgirl ze względu na jej niewystarczającą lesbijskość (sic!). Słowem, uważam, że istnieje mała, ale silna grupa złożona w większości z kobiet, które nie mają pojęcia, o czym mówią, ale mówią to wystarczająco głośno. Są jak czarnoskóre mamuśki (przepraszam za stereotyp, po prostu jest ich najwięcej) z filmików na Youtubie, które domagają się dłuższych i bardziej wysmażonych frytek w Macu, a jeśli ich nie dostaną – wzywają policję.
Było znacznie więcej przypadków, kiedy kobieta zarabiała mniej od mężczyzny. Jennifer Lawrence i Amy Adams miały dostać mniejsze wynagrodzenie za role w American Hustle niż ich koledzy Christian Bale i Bradley Cooper. Teraz, z ręką na sercu, panie i panowie – kto z was ostatni raz poszedł do kina na film, sugerując się nazwiskiem Amy Adams, a kto zrobił to dla Bradleya Coopera? Kto świadomie wybrał kobiecy film, kto wybrał tytuł, sugerując się tym, że za scenariusz lub reżyserię odpowiadała kobieta? Kto postanowił wesprzeć lokalną, wyraźnie kobiecą, grupę artystyczną, chociażby biorąc udział w nieodpłatnym koncercie lub pokazie filmu? Kto z nas sięga do filmów dla Lauren Bacall, a kto – dla jej męża, Humphreya Bogarta? Czy to takie dziwne, że w Koronie najwięcej kasy zgarnia facet, który wcielał się w Dokora Who, niż solidna aktorka dopiero pracująca na nazwisko? Zaklinamy rzeczywistość, ale czy zastanawiamy się, jaki mamy na nią wpływ? Każdy wybór, nawet najmniejszy, staje się elementem ujętym potem w szerszy kontekst. Jeśli chcemy oglądać na ekranie RACZEJ mężczyzn, to dlaczego dziwi nas, że więcej pieniędzy zarabiają ZWYKLE mężczyźni?
Wcale nie twierdzę, że to dobrze, że faceci są lepiej opłacani i bardziej popularni. Po prostu nie obrażam się na fakt, że tak po prostu jest. Płeć jest tylko jednym ze składników, które prowadzą do ostatecznej oceny wartości zawodowej i profesjonalnej człowieka, przekładających się potem na wysokość płacy. Chętnie zobaczyłbym potężny czek wystawiony dla kobiety – aktorki, większy niż dla któregokolwiek jej kolegi z planu. I chciałbym zobaczyć w kinie kobiety: kobiety opuszczone, samotne, zbrukane, bezdomne, popełniające samobójstwa, zapadające na choroby układu krążenia, biorące udział w wojnie, walczące z ojcami o opiekę nad dzieckiem. Nie pogardziłbym rolami psychicznych morderczyń, charyzmatycznych przywódczyń, tragicznych bohaterek. Gdzie są w filmie kobiety stare, brzydkie, odpychające? Bezzębne, zniekształcone, niedorozwinięte, ograniczone umysłowo, skrywające w sobie najgorsze, najobrzydliwsze instynkty? A jednocześnie – wpisane w kino rozrywkowe, obliczone na wysokie budżety? RACZEJ nie ma. No to co, są chętne producentki, scenarzystki, reżyserki i aktorki?