search
REKLAMA
Artykuł

Żywe trupy w pigułce, czyli co każdy wiedzieć powinien

Andrzej Brzeziński

5 lipca 2013

REKLAMA

Kiedyś uwielbiałem straszne historie. Jako dzieciak, ku przerażeniu moich rodziców, dosłownie pochłaniałem je jedna za drugą, wertując strony książek, jak i zarywając noce przed telewizorem. Horrory to był mój ulubiony gatunek filmowy i literacki. Obok wszelakich historii o duchach, wilkołakach czy wampirach jednak największe wrażenie robiły na mnie filmy o żywych trupach. Już wtedy wyczuwałem, że tzw. zombie zajmują szczególne miejsce w kulturze masowej. I chociaż nie są przesiąknięte erotyzmem jak wampiry  i ewidentnie nie otacza  ich ta magiczno-tajemnicza aura jak inne nadprzyrodzone istoty, to historie w których się pojawiają, zawierają w sobie inny pierwiastek, który skutecznie przyciąga mnie do ekranu telewizora lub do sali kinowej. To strach przed śmiercią i przed tym, co po sobie pozostawia – czyli ludzkimi zwłokami.

PREKURSOR

Pierwszym filmem, o którym można powiedzieć, że stał się prekursorem gatunku zombie-movies, jest legendarna „Noc żywych trupów” George’a A. Romero z 1968 roku. Fabułę znają chyba wszyscy – rodzeństwo, Johnny i Barbara, zmierzają w odwiedziny na grób swojej matki. Po dotarciu na miejsce, Johnny nie jest w stanie odmówić sobie delikatnych żartów ze swojej siostry. Nagle zostają zaatakowani przez dziwnie wyglądającego mężczyznę. Johnny rzuca się na pomoc swojej siostrze, lecz niestety zostaje zabity.  Barbara, uciekając, znajduje schronienie na pobliskiej farmie. Oprócz niej na farmę trafia także czarnoskóry mężczyzna, Ben, oraz kilku innych ludzi. Wszyscy będą musieli stawić czoła coraz liczniejszym grupom zombie otaczającym domostwo. Romero zapewne nie przypuszczał, jaki wpływ będzie miał jego debiutancki obraz na historię kina grozy i historię kina w ogóle. W swoim filmie złamał wszelkie dotychczas znane kanony horroru. Przykładem niech będzie tutaj obsadzenie w głównej roli czarnoskórego aktora czy nawet zakończenie, o wymowie ewidentnie pesymistycznej, w którym główny bohater bezsensownie ginie. Co również ważne, to właśnie od tego filmu datuje się gatunek zwany survival horror, w którym głównie chodzi o przetrwanie grupki osób w konfrontacji z liczniejszym przeciwnikiem.

Z dzisiejszej perspektywy  Noc żywych trupów” nie działa już tak na wyobraźnię i nie straszy tak jak dawniej. Film jest po prostu tragicznie nakręcony, a niektóre sceny, z dialogami i z zachowaniem bohaterów na czele, zamiast straszyć mogą wydawać się śmieszne, a nawet i głupie. „Noc żywych trupów” doczekała się dwóch kontynuacji, tworząc tym samym trylogię. W dziesięć lat po „Nocy” nadszedł „Świt”, (1978) a po nim słabiuteńki „Dzień żywych trupów” (1985). Po wielu latach Romero próbował kontynuować to, co zapoczątkował w swoich filmach, niestety z mizernym skutkiem. Powstały zatem takie perełki jak „Ziemia żywych trupów” (2005), „Diary of the Dead” (2007) utrzymany w modnej stylistyce found-footage oraz „Survival of the Dead” (2009), o którym im mniej się napisze, tym lepiej. Mimo faktu, że co film, to gorzej, George A. Romero uchodzi za prekursora gatunku, a jego „Noc żywych trupów” szybko obrosła kultem i wciąż pozostaje w czołówce klasyków kina grozy, który w dodatku jako pierwszy wprowadził do kultury masowej termin “zombie”.

CZYM JEST ZOMBIE

Ciekawostką pozostaje jednak fakt, że samo pojęcie ‘zombie’ nie zostało sformułowane w tym właśnie filmie, bowiem pochodzi ono z obrazu Victora Halperina „White Zombie” z 1932 roku. Wtedy to zombie kojarzony był ze swoją właściwą definicją, czyli z jednostką silnie zniewoloną i ślepo lub nieświadomie wykonującą polecenia osoby kontrolującej ją. Wiara w istnienie zombie jest powszechna głównie na Haiti, gdzie wyznaje się i praktykuje religię voodoo,  opartą głównie na wierzeniach ludowych. Według tych wierzeń kapłan kultu może uśmiercić człowieka, a w kilka dni po pogrzebie znowu przywrócić go do pozornego życia. W rzeczywistości nie jest to jednak żywy człowiek, ale ciało zamieszkane przez ducha śmierci zwanego Guédé. Taki bezwolny żywy trup (nazywany na Haiti także cadavre – zwłoki) jest używany do różnych prac, stając się czymś w rodzaju organicznego automatu. W rzeczywistości jednak najprawdopodobniej są to ludzie odurzeni przez kapłanów, których funkcje życiowe ustają na czas od kilku godzin do kilku dni, dzięki czemu można stwierdzić zgon. Zazwyczaj są odurzeni narkotykami lub trucizną zwaną przez wyznawców voodoo “proszkiem zombie”, zawierającym głównie tetrodotoksynę, dzięki której ustaje praca narządów, ale nie mózgu, oraz substancję botaniczną, pod wpływem której osoba staje się podatna na sugestie i wszelkiego rodzaju prośby. Świetnym obrazem, który ukazuje voodoo „od kuchni” i proces zamieniania ludzi w zombie jest „Wąż i tęcza” z 1988 roku w reżyserii Wesa Cravena.

George A. Romero w swoim kultowym filmie całkowicie przeformułował motyw „żywej śmierci”. Zrezygnował z powiązań z mrocznymi siłami i magią na rzecz niezidentyfikowanych czynników, które przywracały martwych do życia i obdarzały ich niezaspokojonym głodem na ludzkie mięso. W „Nocy żywych trupów” nigdy nie dowiadujemy się, dlaczego martwe ciała nagle ożywały. W wielu filmach przypisywano to tajemniczemu wirusowi  powstałemu w tajnych laboratoriach lub, tak jak zostaje to zasugerowane przez samego Romero w jego filmie, promieniowaniu powstałemu w wyniku katastrofy satelity wystrzelonego na Wenus, jednak nigdy do końca nie zostaje to wyjaśnione. Jednak ta niewiedza jest o wiele bardziej przerażająca. Zawsze przechodziły mnie ciarki, gdy słyszałem, jak jeden z bohaterów „Świtu żywych trupów” grany przez Kena Foore wypowiada słynną kwestię „When there is no more room in hell, the dead will walk the earth”. I to mi wystarcza.

„Noc żywych trupów” otworzyła prawdziwą puszkę Pandory. Wizerunek zombie spopularyzowany przez Romero doczekał się różnych interpretacji  w ponad 600 filmach, z których większość to marne popłuczyny. Nie będę zatem bawił się tutaj w wyliczanie aż tylu tytułów, skupię się tylko na tych moim zdaniem najważniejszych.

Pojawiło się również kilka nieoficjalnych kontynuacji trylogii Romero. Jedną z nich jest „Powrót żywych trupów” (1985) w reżyserii Dana O’Bannona. Film ten swobodnie nawiązuje do wydarzeń z „Nocy”, jednak, jak można szybko zauważyć, jest totalną zgrywą z gatunku, przez wzgląd na swój przewrotny, czarny humor, slapstickową formę oraz luzacką ścieżkę dźwiękową, na którą składają się utwory popularnych wówczas heavymetalowych i punkrockowych kapel. Film w moim odczuciu jest słabiutki, chociaż zdaję sobie sprawę, że podobnie jak dzieło Romero otoczony jest przez wielu swoistym kultem. Sam Quentin Tarantino nie ukrywa zachwytów nad tym filmem, uznając go za jeden ze swoich ulubionych. „Powrót” doczekał się dwóch kontynuacji, kolejno reżyserowanych przez Kena Wiedertona (1999) oraz Briana Yuznę (1993) i jeszcze dwóch filmów (przynajmniej na dzień dzisiejszy) wypuszczonych bezpośrednio na rynek DVD. Oczywiście, każdy z nich jest gorszy od poprzedniego. Kolejną serią filmów o zombie, która bezpośrednio, ale i nieoficjalnie nawiązuje do klasyki Romero, to „Zombi 2” (1979) lub jak kto woli „Zombie pożeracze mięsa” (prawdziwy VHS-owy hit mojego dzieciństwa) Lucio Fulciego, będący włoskim sequelem „Świtu”, który również doczekał się kilku następujących po nim części. Trzeba również dodać, że to właśnie dzięki nazwisku Fulciego na przełomie lat 70. i 80. filmy z zombie zaczęły być kojarzone z gatunkiem gore. Warto tutaj wspomnieć o jego filmie „Miasto żywej śmierci” (1980), który co prawda odbiega od tradycyjnego zombie-movie, ale może się podobać ze względu na nietypowy, oniryczny klimat.

RÓŻNE OBLICZA ZOMBIE

Z tematyką żywej śmierci związanych było wiele innych filmów, które nie nawiązywały bezpośrednio do Romerowskiej trylogii, ale swobodnie żerowały na popularności żywych trupów. Zombie pojawiały się w takich filmach jak „28 dni póżniej” (2002) Danny’ego Boyle’a, hiszpańskie „[REC]” (2007) Jaume Balagueró i Paco Plazy i jego amerykański remake „Quarantine” (2008) Johna E. Dowle’a. Każdy z tych filmów doczekał się oczywiście kontynuacji, lepszych lub gorszych.

W tym miejscu warto wspomnieć o metamorfozie, jaką przeszły żywe trupy, bowiem wizerunek w wyżej wymienionych filmach zdecydowanie odbiega od tego, który przedstawił Romero. Różnorodność przedstawiania żywych trupów przez twórców podejmujących się tej tematyki wynikła zapewne z faktu, że fenomen zombie pozwala na dość luźne wysnucie własnej wizji artystycznej. I to zarówno jeśli chodzi o pytania dotyczące pochodzenia żywych trupów, jak i ich zachowanie, wygląd, działania czy nawet interakcje z ludźmi. Wymyślono zatem, że zombie zaczną biegać (i to bardzo szybko) i dysponować nadludzką siłą, myśleć (do czego rękę przyłożył sam Romero w „Dniu żywych trupów”), a nawet zakochiwać się, jak chociażby ostatnio w „Wiecznie żywym” (2013) Jonathana Levine’a. Film ten, oparty zresztą na modnej ostatnio książce, pokazuje, że nawet żywym trupom nieobca jest młodzieńcza burza hormonów. Podobnie było w „Deadgirl” (2008) Gadi Harela i Marcela Sarmento, chociaż tam mieliśmy do czynienia z definitywnie nekrofilskimi zapędami wkomponowanymi w koszmar dorastania. Jednak zombie to zombie i wizerunek bezdusznego i bezmózgiego, nieco powolnego ale niebezpiecznego (zwłaszcza w grupie) trupa, który ledwo co umarł, a już powrócił do żywych, bez wątpienia jest tym właściwym i najpopularniejszym.

Warto również wspomnieć, że zombie movies to nie tylko rasowe horrory. Taki był  „Powrót żywych trupów”, ale nie można pominąć przecież takiego kultowego  tytułu jak „Martwica mózgu” (1992) Petera Jacksona, który zdecydowanie pokazuje zombie w krzywym zwierciadle. Podobne filmy, utrzymane w komediowym tonie, to „Wysyp żywych trupów” (2004) Simona Pegga i Edgara Wrighta, będący jednocześnie hołdem złożonym filmom Romero, „Fido” (2006) w którym ukazano zombie jako istoty, z którymi można współegzystować oraz całkiem znośny „Zombieland” (2009) Rubena Fleishera. Powagą nie grzeszyła również jedna z części dyptyku Grindhouse, czyli „Planet Terror” (2007) od Roberta Rodrigueza, jak i „Zombie SS” (2009) Tommy’ego Wirkola, czyli zombie jako grupa nazistów. Każdy z tych filmów to kawał dobrej zabawy, ale jednocześnie dreszczyk emocji przy każdym nieboszczyku pojawiającym się na ekranie.

Warto zauważyć, że wiele z filmów, w których pojawiają się żywe trupy, zazwyczaj posiada otwarte zakończenie, takie, które zachęca do zastanowienia się nad tym, co mogłoby się dziać dalej. Bo tak naprawdę to każda z tych historii może być niekończącą się opowieścią. Jednak seriali o żywych trupach nie ma zbyt wiele, pomimo faktu, że to tematyka na historię dłuższą niż półtoragodzinny film, o ile zostanie opowiedziana w ciekawy sposób.

Prym wiedzie tutaj ekranizacja kultowego komiksu Roberta Kirkmana , człowieka, którego nazwisko w uniwersum żywej śmierci zaczyna być wymieniane jednym tchem obok Georga A. Romero. Serial „The Walking Dead” (2010 aż do teraz) od stacji AMC („Żywe trupy”) to prawdziwy telewizyjny fenomen, będący jednym z najlepszych obecnie nadawanych w amerykańskiej telewizji. Fabuła, porównując ją z komiksem (o którym zresztą za chwilę) przypomina sinusoidę. Znaczy to tyle, że miejscami ściśle nawiązuje do wydarzeń z komiksu, aby za chwilę swobodnie się od niej oddalić, nie tracąc  przy tym specyficznego klimatu. Zatem cała opowieść koncentruje się głównie na problemach grupy ludzi ocalałych po zombie apokalipsie, których podstawowym celem jest utrzymanie własnego życia oraz stawianie czoła trudnym sytuacjom w kontaktach z innymi ocalałymi. Obraz podobnie jak komiks przedstawia zachowania ludzkie w skrajnych przypadkach, gdy struktury społeczeństwa już nie istnieją. Z tą telewizyjną produkcją swego czasu był związany Frank Darabont, który wyreżyserował genialny odcinek pilotażowy i był współautorem scenariusza do wielu odcinków. Jednak po pierwszym sezonie w niewyjaśnionych okolicznościach porzucił projekt, co na szczęście nie zaszkodziło samemu serialowi.

Drugim, a właściwie pierwszym serialem z żywymi trupami w roli głównej była brytyjska produkcja „Dead Set” (2008). Ten kilkuodcinkowy mini-serial to swobodna wariacja na temat Romerowskich dzieł, ale również satyra na społeczeństwo zafascynowane programami typu reality show (całość akcji dzieje w domu, gdzie powstaje program w stylu Big Brother). Serial po pięciu bardzo dobrych odcinkach pozostawia trochę niedosyt. Zdecydowanie miałoby się ochotę na więcej. Kolejną ciekawą serialową pozycją mogła się wydawać produkcja Amazonu „Zombieland. The Series”(2013) będąca swobodną kontynuacją filmu Fleishera, jednak po bardzo słabym pilotażowym odcinku podejrzewam, że – podobnie jak i ja – nikt nie ma ochoty na więcej.

ŻYWE TRUPY POZA KINEM

Trzeba pamiętać, że żywe trupy zaznaczyły swoją obecność nie tylko w świecie filmu czy telewizji, ale również w literaturze, komiksie, grach komputerowych czy nawet muzyce. Zacznę może od historii obrazkowych, bowiem tam nieumarli mają się naprawdę świetnie za sprawą wspomnianego Roberta Kirkmana i jego rewelacyjnego komiksu  „The Walking Dead” (u nas po prostu „Żywe trupy”).

Komiks, stworzony we współpracy z Charlie Adlardem i Tony Moorem, to czarno-biała, podobnie jak film Romero, przerażająca i niezwykle klimatyczna opowieść o grupce ludzi walczących o przetrwanie w świecie całkowicie wyniszczonym plagą zombie. Jest to pozycja szczególnie warta uwagi ze względu na głębię, jaką ze sobą niesie, dołujący klimat i fakt, że to nie tytułowa chodząca śmierć jest tutaj na pierwszym planie, a sami bohaterowie i relacje między nimi. Po ten komiks powinien sięgnąć każdy, kto lubi dobrze opowiedziane historie z dreszczykiem. W Ameryce cykl spotyka się z ciepłym przyjęciem tak ze strony fanów, jak i krytyków, o czym świadczy obecność niektórych tomów na liście bestsellerów miesięcznika “Wizard”. Seria została również nominowana do prestiżowej Nagrody Eisnera. Na podstawie dzieła Kirkmana powstał wspomniany wyżej świetny serial, którego producentem swego czasu był Frank Darabont, ale i również gry komputerowe, o których  za chwilę. Ostatnio nawet doczekaliśmy się tzw. dźwiękowej adaptacji z genialnym dubbingiem, świetnymi efektami dźwiękowymi i muzyką. Warto też się pochwalić, że to my, Polacy, jako pierwsi na świecie zaadaptowaliśmy w ten sposób historię obrazkową.

Kolejną ciekawą pozycją w świecie komiksów jest „Marvel Zombies” (2005), ukazujący takich bohaterów jak Fantastyczna Czwórka, Spiderman, Wolverine czy Kapitan Ameryka jako właśnie żywe trupy. W całej tej historii palce maczał Robert Kirkman, zatem więcej komentarza wydaje się być czymś zbędnym. To po prostu trzeba zobaczyć i przeczytać.

Teraz będzie o książkach. Najbardziej obecnie kojarzoną powieścią jest chyba „World War Z” Maxa Brooksa, na podstawie której powstało, wbrew wcześniejszym oczekiwaniom, całkiem pozytywnie przyjęte widowisko z Bradem Pittem, jednak niewiele mające wspólnego z samą książką. Inną ciekawą (chyba nawet bardziej) pozycją od tego autora jest jego debiut „Zombie Survival”, czyli praktyczny podręcznik obrony przed atakiem żywych trupów. Dzięki tej książce/podręcznikowi dowiesz się, jaka broń jest poręczna w walce z żywym trupem, gdzie i jak najlepiej przygotować się do ataku, jak zaobserwować wszelkie zjawiska mogące informować o wybuchu potencjalnej epidemii. Autor przedstawił każdą możliwą sytuację, w której może znaleźć się człowiek, jak z niej wybrnąć, jaką broń najlepiej zabrać w podróż. Ciekawa jest również fikcyjna analiza zjawiska historii zombie na przestrzeni wieków. Nie jest to raczej literatura wysokich lotów, aczkolwiek lektura tej książki to prawdziwa gratka dla miłośników zombie.

O wiele bardziej doświadczonym pisarzem od Brooksa jest sam mistrz horroru Stephen King. U niego motyw zmarłych powracających do życia pojawił się już w przegenialnym „Smętarzu dla zwierzaków” jednak to  „Komórka” jest właściwą powieścią o zombie. Co prawda ich wizerunek znacząco odbiega od tego, co utrwaliło się po filmach Romero, bliżej mu bowiem do „28 dni później” lub „[REC]”, co nie znaczy jednak, że nie można docenić Kinga za podjęcie się tej tematyki. Warto wspomnieć również o ciekawym tytule „Duma i uprzedzenie i zombie” autorstwa Setha Grahame-Smitha, będącego swobodną wariacją na temat powieści Jane Austen. Niedługo doczekamy się ekranizacji tego dziełka. Idąc tym tropem, możemy się również natknąć na jakże interesujący tytuł „Przedwiośnie żywych trupów” Kamila Śmiałkowskiego. Nie wiem, nie czytałem i chyba nie chcę.

W grach komputerowych zombie to temat jak najbardziej pożądany. Nie ma chyba lepszego sposobu, aby się odstresować po ciężkim dniu, niż strzelanie do co chwila wyskakujących na monitorze komputera umarlaków niczym do kaczek na strzelnicy. Takie były chociażby „Dead Rising” , “House of the Dead”, „Resident Evil”, “Left 4 Dead” czy “Dead Island”. Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał, że niektóre z tych tytułów doczekały się filmowych ekranizacji, często jednak z bardzo kiepskim skutkiem. Tytułów gier, w których pojawiają się żywe trupy, jest równie wiele co filmów i bezsensem będzie wypisywanie wszystkich, zwłaszcza że najważniejsze już wymieniłem.

Wyjątkowym tytułem, przynajmniej dla mnie, pozostaje gra na podstawie komiksu Roberta Kirkmana „The Walking Dead”. Podobnie jak większość produkcji firmy Telltale Games gra ma konwencję serialu, a więc podzielona jest na odrębne epizody. Fabuła gry jest nieliniowa i jej przejście zależy od decyzji, jakie podejmuje gracz, każda bowiem będzie miała wpływ na dalsze losy naszych bohaterów. To jedna z tych gier, nad którymi trzeba trochę pomyśleć, bo nie chodzi tutaj o krwawą i bezmyślna nawalankę. Gra ma wszystko to, co było najlepsze w komiksie, czyli świetną fabułę, pełną wstrząsających scen i zapadających w pamięć, bardzo dobrze nakreślonych bohaterów.

Ciekawie zapowiada się również tytuł „State of Decay”. To, co w największym stopniu odróżnia „State of Decay” od masy podobnych produkcji, to skupienie się nie tylko na samym aspekcie przetrwania i eliminowania zombie. Ta pozycja, mająca spore szanse okazać się jedną z najciekawszych gier o żywych trupach, bardzo duży nacisk kładzie na odbudowę dawnego ładu w świecie opanowanym przez zombie. To coś, czego wcześniej w tego typu produkcjach nie było nam dane doświadczyć. Premiera już wkrótce. Póki co możemy pograć w niesamowity “The Last of Us”, będący prawdopodobnie najambitniejszą pozycją wśród gier o tematyce zombie. Ten tytuł odbił się szerokim echem nie tylko wśród znawców tematu, ale w ogóle w świecie gier komputerowych.

ERA PO ROMERO

Porzućmy książki, komiksy oraz gry, i wróćmy jeszcze do filmów o zombie: do Georga A. Romero i jego trylogii. Warto wspomnieć, że każdy  film doczekał się swojego remake’u,  z czego pozycją najbardziej wartą uwagi jest „Noc żywych trupów” z 1990 w reżyserii Toma Saviniego. Temu dziełku chciałbym poświęcić troszkę więcej miejsca w tym tekście, bowiem do tej pory uważam go za wzorcowy remake i najlepszy zombie movie, przewyższający nawet kultowy oryginał z 1967 roku.

„Noc żywych trupów” już od pierwszych scen zaskakuje poziomem wykonania. Widać, że filmowcy mieli o wiele większe możliwości, zarówno finansowe, jak i techniczne, co przełożyło się dosłownie na wszystko, co widać w filmie. Pod tym względem pomiędzy starą a nową wersją jest ogromna przepaść – nowa wersja posiadała o wiele mroczniejszy i bardziej klaustrofobiczny klimat, potęgowany realnie wyglądającym zagrożeniem, a nie czarno-białym i mglistym obrazem. Poza tym czuć, że Savini miał ogromny wpływ na charakteryzację, która jest niesamowicie realistyczna i wgniata w fotel profesjonalnym wykonaniem. Nic dziwnego, bowiem na wygląd żywych trupów miały wpływ wielokrotne wizyty Toma Saviniego w kostnicy i obecność przy sekcjach zwłok. Efekt jest porażający. Każde zombie w tym filmie wygląda inaczej i zapada w pamięć. „Noc żywych trupów” Toma Saviniego to zaskakująco dobry film. Świetna charakteryzacja, klimatyczna muzyka, dobre aktorstwo to główne atuty. Co najważniejsze jednak, to świetny przykład, że można nakręcić remake nie zmieniając drastycznie fabuły i jednocześnie zachować klimat, który charakteryzuje oryginał. Nowa wersja jest bowiem bardzo wiernym powtórzeniem oryginału. Fabuła pozostała niemal niezmieniona, pomijając zakończenie, które może nie jest tak pesymistyczne jak u Romero, ale pozostawia jednak niemiłe uczucie po seansie. Wyszło to jednak filmowi na dobre, bo nie pozbawiło remake’u efektu zaskoczenia.

Warto również pochylić się nad debiutanckim dziełem Zacka Snydera, późniejszego twórcy „300” i „Watchmenów”, którym był remake „Świtu żywych trupów” (2004). Co prawda film Snydera to kawał porządnej rozrywki, który broni się rewelacyjnym wykonaniem i efektami specjalnymi, ale zdecydowanie brak mu klimatu, chociażby takiego, jak w oryginalnym „Świcie”, do czego zapewne przyczynił się fakt , że film jest o wiele bardziej dynamiczny (zombie jak na umarłych cieszą się zaskakująco dobra kondycją) i bardziej nafaszerowany ołowiem, za sprawą znakomicie zrealizowanych strzelanin i wybuchów. No i przede wszystkim brakowało tego najważniejszego, o czym wspomnę za chwilę.

CO MÓWI ZOMBIE?

Czym się powinien charakteryzować idealny zombie-movie? Czy powinien dostarczać mocnej rozrywki, napędzanej hektolitrami tryskającej posoki i jak najobrzydliwszą charakteryzacją umarlaków? Owszem, ale jak to bywa w dobrym horrorze, nie powinno to dominować nad fabułą, która w przypadku filmów o żywych trupach powinna zawierać to tzw. drugie dno.

Już w debiutanckim obrazie Romero doszukiwano się odważnej krytyki społeczeństwa pełnego rasistowskich uprzedzeń i ówczesnej sytuacji politycznej. W następującym po nim „Świcie żywych trupów” reżyser, tym razem otwarcie i bardziej świadomie, rozprawiał się z konsumpcyjnym stylem życia amerykańskiej społeczności. To, co również ważne w „Nocy żywych trupów” czy niewielu dobrych z tego gatunku to pokazanie ludzi, ich skomplikowanej, często mrocznej natury oraz ukazanie ich relacji na tle bardzo dramatycznych, ekstremalnych wydarzeń. Warto też dodać, że obraz ludzkich zachowań wobec zagłady, przedstawianej jako atak żywych trupów, charakteryzuje się raczej pesymistycznym wydźwiękiem. Wraz z powstającymi z martwych upada cała ludzkość. Pustoszeją miasta, upada cały system i ład społeczny. Panuje chaos. W obliczu nieuchronnego końca zanika cały kręgosłup moralny i człowieczeństwo. Człowiek zmienia się w zwierzynę, która pragnie tylko przetrwać. „We’re them and they’re us” – jak mawia Barbara z niesamowitego remake’u „Nocy” Toma Saviniego z początku lat 90.

Idealnym i gorzkim zarazem komentarzem do ludzkiej natury w obliczu plagi zombie jest również wspomniany komiks Kirkmana, gdzie nie ma miejsca na jakikolwiek optymizm. Nie ma tam czegoś takiego jak zdrowe społeczeństwo. Piękny i spokojny świat szybko upada, niczym domek z kart. Świat następujący po nim – świat zombie to ponure miejsce, przesiąknięte zapachem rozkładających się ożywionych ciał oraz zgnilizny moralnej. Taki właśnie powinien być idealny zombie-movie. Świetnie, gdyby jeszcze zawierał w sobie coś z genialnej „Drogi” Cormaca McCarthy’ego. Niestety postać żywego trupa nie jest traktowana należycie poważnie, stąd powstaje wiele kiczowatych filmów, gdzie umarlaki głównie jawią się jako mięso armatnie, a nie jako tło do pesymistycznego komentarza społecznego i gorzkich obserwacji natury ludzkiej. I niestety coraz więcej filmów powiela tę regułę.

REKLAMA