search
REKLAMA
Znalezione w sieci

Zobacz pierwszy film Quentina Tarantino

Jacek Lubiński

2 października 2016

REKLAMA

Quentin Tarantino jest dziś powszechnie znany – to wręcz twórca tak zwany kultowy, a przy tym samoświadomy; taki, który doszedł już do takiego punktu kariery, że nawet pod pewnymi względami zaczął zjadać własny ogon. Ale do rzeczy. Świat poznał tego ekscentrycznego reżysera dzięki Wściekłym psom, które miały swoją premierę blisko 25 lat temu (ależ ten czas leci…). Z pewnością nie byłoby pewnie ich, jak i wszystkich pozostałych jego filmów, gdyby nie… debiut powstały pięć lat wcześniej. Debiut, który mało kto miał w ogóle okazję oglądać – a już na pewno nie w jego pełnej formie.

Urodziny mojego najlepszego przyjaciela – bo o nim mowa – to w pełni autorski projekt QT, który film nie tylko wyreżyserował, ale też zmontował, współprodukował i wraz z Craigiem Hamannem napisał do niego scenariusz, a także zagrał główną rolę niejakiego Clarence’a Poola, który usiłuje sprawić swojemu kumplowi jak najlepszą niespodziankę w dniu tytułowego święta, po tym jak ten został nagle zwolniony z pracy. Czy mu się to udaje? To wie zapewne jedynie sam Tarantino, gdyż film nie zdołał zachować się w swej kompletnej, 70-minutowej wersji. Taśmy 16 mm, na których nakręcono owe dzieło, spłonęły bowiem w trakcie postprodukcji. Z pożaru udało się uratować zaledwie nieco ponad połowę metrażu, który dzięki wspaniałości internetu możemy podziwiać poniżej.

Co ciekawe, to nie pierwszy raz wielkiemu Quentinowi nie wyszło z X muzą. W 1983 roku nakręcił bowiem inną produkcję, czarną komedię Love Birds in Bondage, po której wszelki ślad zaginął. Potem niemalże to samo stało się z kręconymi po godzinach pracy w lokalnej wypożyczalni wideo, powstającymi przez 18 miesięcy Urodzinami… Jak widać nie należy się zatem zrażać, bo do trzech razy sztuka.

Oczywiście jakość zachowanego materiału oraz miejscami wyjątkowo amatorska realizacja pozostawiają trochę do życzenia, ale nie da się ukryć, że to całkiem sprawny kawałek kina, pełen charakterystycznych dla Tarantino elementów, łącznie z licznymi odniesieniami do popkultury oraz mozaikową, epizodyczną akcją. Jednocześnie to spora gratka dla fanów tego twórcy, gdyż znajdziemy tu nieco smaczków i podwalin pod późniejsze filmy. Dość powiedzieć, że sam zarys fabuły posłużył powstaniu Prawdziwego romansu, na potrzeby którego Quentin skopiował również część dialogów. Choć znaleźć można tutaj echa nawet Bękartów wojny. Całość przypomina z kolei bardzo Tarantinowską wersję… Sprzedawców. Nie ma zresztą co się dłużej rozpisywać – to po prostu trzeba obejrzeć!

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA