12 GŁUPICH filmów, które OBRAŻĄ WASZĄ INTELIGENCJĘ
Mieliście kiedyś wrażenie, że ktoś ze śmiertelną powagą próbuje wam wcisnąć kompletnie idiotyczną fabułę, obrażającą wasz zdrowy rozsądek i uczucia filmowe? Żeby było jasne, nie mówię tu o Transformerach, dinozaurach biegających po parku czy wężach w samolocie, które mają świadomość tego, czym są, i nie próbują udawać, że są czymś innym. Mam na myśli taki film, w którym punkt wyjściowy i cały rozwój fabuły jest, co tu owijać w bawełnę, po prostu głupi, a jednocześnie podany całkowicie na serio, z wielką pompą i nadęciem. Fabuła potyka się o własne niedorzeczności, aktorzy wygłaszają pozbawione logiki kwestie, zachowując kamienną twarz, podczas gdy widzowie odnoszą wrażenie, że… za chwilę do kabiny pilotów wejdzie Leslie Nielsen i najpoważniej, jak się da, powie: Powodzenia, liczymy na was – choć samolot dawno wylądował.
Po tragedii Posejdona (1979 r.)
Słynny film katastroficzny Tragedia Posejdona z 1972 roku kończył się tak, że bohaterowie w ostatniej chwili zdołali wydostać się z idącego na dno statku. Siedem lat później ktoś wpadł na pomysł, że skoro jeszcze w ostatniej scenie kawałek dupy statku wystawał ponad wodę, to… zróbmy sequel! Na miejsce katastrofy spływają m.in. Michael Caine (późniejszy zdobywca dwóch Oscarów i służący Batmana), Sally Field (późniejsza zdobywczyni dwóch Oscarów i matka Forresta Gumpa) oraz Telly Savalas (późniejszy zdobywca ani jednego Oscara, Kojak we własnej osobie), czyli aktorzy będący w tamtym okresie na aktorskim topie. No i wchodzą na pokład (wciąż) tonącego okrętu, który tonie i tonie, coś tam w nim ciągle wybucha, woda się bez przerwy wlewa, bohaterowie wciąż i wciąż drżą od każdego wybuchu, że to już, że to koniec (a przecież dopiero film się zaczął), a okręt wciąż nie tonie ostatecznie, jakby się kurde dziobem o dno oparł? Jest tu konkretna intryga, chodzi bowiem o jakieś szukanie skarbu we wnętrzu Posejdona, są ostre strzelaniny i odnajdują się nawet kolejni żywi pasażerowie z poprzedniego filmu (np. Peter Boyle). Filmu nie daje się jednak traktować poważnie nawet przez minutę, bo w głowie siedzi ten idiotyczny punkt wyjściowy. To trochę tak, jakby ktoś wpadł na pomysł zrobienia Thelmy i Louise 2: Przed upadkiem, opowiadający o losach bohaterek między skokiem w przepaść a walnięciem o ziemię. W 1979 nie istniała jeszcze nagroda Złotych Malin, Po tragedii Posejdona musiało więc zadowolić się wyróżnieniem kapituły The Stinkers Bad Movie Awards za najgorszy film.
W stronę słońca (2007 r.)
Nie wiem, jakim cudem Danny Boyle sprzedał widzom i krytykom film o wyprawie na Słońce. Jakby chociaż we wstępie powiedziano głosem Morgana Freemana coś w stylu, że lecą zimą albo w nocy… jakoś bym mógł uwierzyć, że polecą na Słońce i się nie przyrumienią. To jednak film nie tylko o wycieczce, podczas której bohaterowie mogliby sobie przyrządzać jajecznicę, stawiając jajka przy oknie. To film o ra-to-wa-niu Słońca, które przygasa, bo coś tam. Kurde, w niektórych krajach (no dobra, w Polsce) wciąż dobrze dziury w asfalcie nie umiemy załatać, a na Słońce się porywamy. Wracając do tematu, aby radziecka piosenka Pust wsiegda budiet sonce się nie zdezaktualizowała, świat, czyli Amerykanie, postanawia, że walną w żółtego karła atomówką (prawdziwą, nie tą dziewczynką z kreskówki), wszak, jak pokazały inne filmy (Armageddon, Dzień zagłady, Jądro Ziemi), problemy wielkiej wagi najskuteczniej załatwia się bombą właśnie. Co tam, że Słońce ma temperaturę 5500 stopni Celsjusza, amerykański statek kosmiczny da radę, podobnie jak załoga, byle tylko używali przyciemnianych okularów. I choć atakowanie Słońca, większego od Ziemi o tyle, że ja pie…lę!, bombą atomową o ziemskiej przecież skali, można porównać do wrzucenia peta do oceanu, okazuje się, że ten wystrzał o mocy przeterminowanego kapiszona, daje Słońcu do myślenia, to zaczyna świecić mocniej, a na Ziemi robi się od razu widniej. Da się? Da.
Port Lotniczy ’79 (1979 r.)
Dziennikarka wykrywa spisek związany z bronią i jej byłym kochankiem. Błyskotliwie informuje o tym byłego kochanka, aby miał szansę przeszkodzić jej w dostarczeniu obciążających dowodów do Moskwy. Mając dostęp do nowoczesnej broni, mężczyzna postanawia więc strącić słynny pasażerski odrzutowiec Concorde z kobietą na pokładzie. Wysyła w tym celu najpierw inteligentną (choć jak się okazuje, taka wcale mądra nie była) rakietę, a potem bojowy F-4 Phantom, wyglądający jak efekt specjalny z Planu 9 z kosmosu Eda Wooda, tylko linek trzymających model nie widać. Nie widać też pilota – serio, na szerszych ujęciach lecącego samolotu, widzimy puste fotele! I ten tandetnie wyglądający F-4, którego wyśmiałby nawet przedszkolak, widząc go np. w Teletubisiach, gania tego biednego Concorde’a przez pół godziny, strzelając weń rakietami. Piloci pasażerskiego giganta wystrzeliwują racę (przez otwarte w locie okno, no bo jak inaczej?), kręcą beczki, a pasażerowie mają darmowy rollercoaster. Aż żal patrzeć, jak siedzący za sterami George Kennedy (twarz serii Airport) i Alain Delon (twarz Alaina Delona) próbują zachować powagę, wyczyniając te wszystkie niedorzeczne manewry, które nawet w kreskówkach Zwariowane melodie uchodziłyby za zbyt zwariowane. Ale to nie koniec idiotyzmów podawanych nam ze śmiertelną powagą. Po lądowaniu awaryjnym piloci nie udają się np., aby zdać raport i przedyskutować z kimkolwiek niepokojącą kwestię, że właśnie próbowano strącić pasażerski samolot. Nie, oni się udają na romantyczne spotkanie z dziewczynami, noc spędzają na harcach, słowem nie zająkując się o niedawnych zajściach. Ale najgłupsze na koniec, otóż rano, wszyscy – załoga i poturbowani dzień wcześniej pasażerowie (którzy powinni być co najmniej w lekkim szoku) – wchodzą z uśmiechem na pokład, jakby im faceci w czerni błysnęli w nocy po oczach tym czymś od kasowania pamięci. Ostatecznie w samolocie wybucha bomba i pękający na pół Concorde ląduje bez paliwa i podwozia na stoku narciarskim w Alpach. Nikomu nic się nie dzieje, tylko im się trochę śniegu do kabiny naniosło, a maszyna z pustym bakiem wybuchła. Kurtyna. Film otrzymał 3 nominacje do The Stinkers Bad Movie Awards, m.in. w kategorii dla najgorszego reżysera.
Pojutrze (2004 r.)
Emmerich daje czadu, wciskając widzom wersję turbo globalnego ocieplenia klimatu, powodującego… globalne oziębienie klimatu. Rano więc odrywa się pół Antarktydy, w południe woda zalewa Nowy Jork (bo to cały świat przecież), a już wieczorem cała woda zamarza i wszyscy pasjonaci białego szaleństwa mają blisko na lodowisko. Żeby nie odmrozić sobie tyłka, trzeba tylko włożyć w spodnie stare gazety, napalić w kominku książkami i szczelnie zamknąć drzwi. No i trzeba uważać na wilki jakieś. W tych wszystkich niedorzecznościach znajdziemy oczywiście – żeby nas chyba dobić, gdyby mróz nas jeszcze nie wykończył – bohaterskie wyczyny głównych bohaterów, uciekających przed szybko spadającą temperaturą, depczącą im (dosłownie!) po piętach. Chwilami nie wiadomo, czy bardziej w tym filmie zimno, czy głupio, bo rano… w zasadzie robi się już cieplej. Po wychłodzonych mieszkańców NY przylatują wojskowe helikoptery i za kilka godzin pewnie wszystko wróci do normy, trzeba będzie tylko odśnieżyć chodnik przed domem.