Ze wsi na salony – o nadchodzących ekranizacjach gier
Gry wchodzą na salony. Po całej epoce wyśmiewania ich i uznawania za podrzędny gatunek rozrywki wygląda na to, że w końcu zajmą należne im miejsce w panteonie popkultury, przynajmniej pod względem finansowym. Szykuje się deszcz ekranizacji gier i to nie niszowych tytułów, z których paprania zasłynął Uwe Boll, ale największych produkcji, za które biorą się najwięksi wydawcy z największymi nazwiskami aktorskimi w rolach głównych. Tylko pytanie: czy gry będą w stanie zająć miejsce komiksów jako najbogatszej skarbnicy materiałów źródłowych, które można nieskończenie filmować, przerabiać, rebootować i filmować na nowo?
ZALEW KAŁU
Hollywoodzcy producenci pewnie modlą się o to nocami. “Panie Boże, błagam” – wołają, gdy żona już śpi – “spraw, żeby Ubisoft sprzedał nam prawa do Assassin’s Creeda, największej dojnej krowy po tej stronie Pacyfiku.” – proszą, a nawet ściany ich willi w Beverly Hills ledwo są w stanie znieść ten chciwy bełkot. Ale już nie będzie tak łatwo, oj nie. Wydawcy z Ubisoftu, Microsoftu, Valve, Rockstara, Blizzarda czy innych firm widzą bowiem pewien fakt, którego producenci filmowi nie widzą, a może nawet świadomie wolą nie zauważać. Ten fakt sprowadza się do prostej sentencji:
nikomu jeszcze nie udało się nakręcić dobrego filmu na podstawie gry.
Atakujące niespotykanym smrodem kupy przetaczały się przez ekrany kinowe od lat. Max Payne, Prince of Persia, Tomb Raider (Angelina Jolie mniam, ale to trochę nie o to chodzi), Hitman, Resident Evil, Mortal Kombat, Street Fighter i oczywiście wszystkie dokonania wspomnianego już poczciwca o nazwisku Uwe Boll. Mógłbym wymieniać bez końca. Najbliżej sukcesu byli twórcy Silent Hilla, ale i tak zrobili kupę. Producenci nie dbali o smrodek, zacierali natomiast rączki bo filmy się zwracały, a nawet zarabiały spore sumki. Tylko były straszliwie złe. Dlaczego?
Dlatego, że sposobem Hollywoodu na ich robienie było branie jakiejś ogólnej idei będącej esencją gry, stanowiącej o jej wyjątkowości, po czym przekształcano ją w atrakcyjny dla amerykańskich gimbusów twór, jaki tylko przyjdzie do głowy grafomanom, zwanym scenarzystami. Jakiś czas temu Gabe Newell, prezydent firmy Valve, która dała światu Half-Life’a, wspominał niektóre pomysły, jakie mu przedstawiano. No więc przychodzi koleś – opowiadał – i mówi: “Okej, więc to jest Half-Life 1 i macie tu konie z metalowymi działami na grzbietach!”. “What the fuck?”, pytałem się, “czy ty w ogóle grałeś w tę grę?”. I oczywiście odpowiedź w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków brzmiała: “Nie”.
Potem coś się jakby zaczęło zmieniać. Był pomysł adaptacji serii Halo, która krążyła po studiach i którą w jednym momencie miał wyreżyserować wielki fan marki, Peter Jackson, a w innym Steven Spielberg. Na koncepcjach się skończyło, bo budżet przerósł możliwości zainteresowanych.
Następnie Gore Verbinski, człowiek odpowiadający za filmową klątwę w postaci Piratów z Karaibów (jestem niestety odosobniony w tej opinii), miał ogarniać samego Bioshocka, ale – a to niespodzianka! – studio nie chciało się zgodzić na kategorię wiekową R. Bummer.
A potem David O. Russell miał adaptować Uncharted. Jaki jest sens adaptować grę, która sama w sobie jest prawie filmem? Do dziś nie wiem, ale najwidoczniej Russell wiedział, a ja nie nakręciłem ani Złota pustyni ani Fightera więc może się już zamknę. Z tym, że najwidoczniej cokolwiek wiedział, to mu uciekło, bo jakiś czas później czym prędzej zwiał z projektu i zajął się Poradnikiem pozytywnego myślenia, co chyba zarówno jemu, jak i kinu, wyszło na dobre. Fani odetchnęli z ulgą.
Ale mimo tego, że żadnemu z tych projektów nie udało się złapać wiatru w skrzydła, stanowiły krok w dobrą stronę. Przede wszystkim – w przeciwieństwie do poprzednich produkcji – tym razem za ich reżyserię mieli się wziąć twórcy, którzy, hm, UMIELI ROBIĆ FILMY. Po drugie, ci twórcy w adaptowane gry – Panie Boże, broń Częstochowy – GRALI. Po trzecie, byli świadomi, jak ważne są te gry dla ich fanów i chcieli oddać im sprawiedliwość, a nie tylko zarobić pieniądze na znanej marce. Niestety za scenariusze nie odpowiadali, więc nadal były to bezdennie durne historyjki, które nie miały prawie nic wspólnego z materiałem źródłowym. Na szczęście wygląda na to, że zła passa ma się ku końcowi.
DŁUGIE SPRZĄTANIE
Albowiem ktoś mądry u któregoś z growych wydawców nagle palnął się w łeb i powiedział: “Jezu, wszystkie filmy na podstawie tego co robimy śmierdzą zgniłym jajem“, a ktoś inny (to musiały być dwie oddzielne osoby, żaden pojedynczy człowiek nie wpadłby na to w ichniejszym chorym systemie producenckim) spojrzał na Marvela i zrozumiał, że tak samo jak Marvel podszedł do adaptacji swoich komiksów, tak i oni mogą podejść do adaptacji gier. Czyli jak? Czyli założyć dywizję, która zajmie się produkcją tych filmów, zachować kontrolę nad scenariuszem, budżetem i obsadą, a Hollywoodu użyć tylko do dystrybucji, zamiast oddawać ukochane przez miliony graczy marki na rzeź grafomanów. Jak powiedzieli – tak zrobili.
I co? Otóż efekt jest taki, że w tym momencie czekają nas co najmniej trzy ekranizacje gier, które przedstawiają się co najmniej interesująco.
Na pierwszy ogień idzie wspomniany na początku Assassin’s Creed. Producenci pewnie płaczą w ramiona swych żon, bo Ubisoft zrobił dokładnie to, co zrobić powinien: stworzył Ubisoft Motion Pictures, czyli dział zajmujący się ekranizacjami gier firmy i robi wszystko po swojemu. Nawiązał co prawda współpracę ze studiem New Regency, ale decydujący głos w sprawie całości produkcji należy do niego. I bardzo dobrze. Data premiery? Niby bieżący rok, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć.
Ale, ale, zapomniałem o najważniejszym. Wiecie kto w tym filmie wystąpi? Otóż jest to Michael Fassbender, jeden z najwybitniejszych aktorów młodego pokolenia i łamacz serc sieradzkich blondynek – zagra główną rolę i zajmie się produkcją filmu.
Następnie mamy Splinter Cell, adaptację również należących do Ubisoftu serii gier szpiegowskich za których kanwę posłużyła twórczość literacka Toma Clancy’ego. Główna rola? Nie kto inny jak Tom Hardy będzie się przekradać korytarzami ambasad podejrzanych krajów (tzn. europejskich) z trójświetlnym hełmem na głowie. Data premiery? Dwa tysiące czternasty rok. Jeszcze nie ma scenariusza.
I wreszcie informacja dosłownie sprzed tygodnia – szykuje się adaptacja World of Warcraft, nad którą pieczę sprawować będzie studio odpowiedzialne za gry z serii – Blizzard Entertainment. Jednak, w przeciwieństwie do dwóch powyższych projektów, w tym przypadku znamy już nazwisko reżysera. Jest nim Duncan Jones – młody twórca znany fanom gatunku science-fiction za świetny Księżyc i równie dobrze przyjęty (choć moim zdaniem nie tak świetny) Kod nieśmiertelności. Przewidywana premiera w dwa tysiące piętnastym roku.
Ironia losu tkwi w tym, że w zasadzie zupełnie nie wiadomo, czego się po tych filmach spodziewać – oczywiście poza stosunkowo mocną wiernością wobec materiału źródłowego. Czy tego chcą czy nie, Ubisoft i Blizzard przeczesują nieznane terytoria, którymi będą dalej podążać inni wydawcy. Ale jeśli z adaptacjami swoich gier poradzą sobie tak dobrze, jak Marvel z adaptacjami swoich komiksów, to jestem na tak.
Ach, no i jeszcze jedno. Dosłownie parę dni temu na konferencji DICE w Las Vegas wspomniany już Gabe Newell z Valve odbył debatę na temat sposobów opowiadania historii w grach z ofiarą panującej ostatnio w amerykańskim przemyśle filmowym nagonki na jakiegokolwiek twórcę, który poza trzymaniem kamery coś wie o tworzonym projekcie, a może nawet go lubi – J. J. Abramsem.
Dżej Dżej jak to Dżej Dżej – trochę pogadał, trochę pożartował, trochę się pokłócił, puścił fragmenty Szczęk i Szklanej pułapki… aha, i na koniec zapowiedział, że rozmawia z Valve na temat adaptacji serii Half-Life i Portal. Tak. Wreszcie.
Swego czasu Newell powiedział, że pomysły na filmy, które dostawali z Hollywood były tak złe, że postanowili, że albo zrobią te filmy sami albo nie zrobią ich wcale. Wygląda na to, że w końcu znaleźli kogoś, kto mógłby im w tym pomóc. Ciekawe czy Abrams znajdzie czas na wyreżyserowanie skromnego blockbusterka za sto milionów dolców w przerwach od kręcenia kolejnych Gwiezdnych Wojen i Star Treków. Projekt jest jednak wciąż na bardzo wczesnym etapie (jak wszystko w Valve…), a twórcy dopiero rozmawiają o możliwych koncepcjach.
Ale radujmy się, bo wygląda na to, że wizja przenoszenia gier na kinowe ekrany zaczęła być wreszcie poważnie traktowana przez wydawców i producentów. Oczywiście o zasadności takiego kroku z artystycznego punktu widzenia można by rozprawiać godzinami i napisać na ten temat pewnie niejeden przydługi artykuł… więc może już nic więcej nie powiem i się z wami pożegnam.