Xavierze Dolanie, desygnacie mych przemian
Mówią, że ludzie się nie zmieniają. Nie wiem, kto tak mówi, czemu tak mówi i co to oznacza tak naprawdę, ale słyszałem wielokrotnie: „uważaj na niego, na nią też, bo ludzie tak łatwo się nie zmieniają”. Ja tam czuję, że się zmieniam, a „desygnatem mojej przemiany” jest twórczość Xaviera Dolana. Miał swoją drobną rolę w tym procesie, do takich wniosków doszedłem, wracając z kina z rodzimego „Baby Bump”. Choć obraz Kuby Czekaja całkiem mi się podobał, głównie z powodów wizualnych, to z wyzwalającą szczerością wyznaję – sprawił, że tęsknię za Kanadyjczykiem mocniej. Xavier w wałkowaniu tematów matek i synów jest najlepszy, reszta to doppelgangerowe berbecie. Nie na Czekaja więc czekam, ale czekam na Dolana. I tak to jest.
I w sumie to ja już nie pamiętam, czemu podchodziłem do filmów Dolana jak jeż do balona. Jakieś osobiste to sprawy były, jakaś wrodzona cierpkość, bo to niemożliwość dla mnie, że świat mógł oszaleć na punkcie jakiegoś szczyla z kamerą. Pewno pretensjonalny buc. Pewnie szachrajstwo jakieś PR-owe. Kąsliwie sobie poczynałem, że to reżyser dla ludzi, którzy zaczęli interesować się kulturą wraz z pierwszym wyjazdem na Open Er, że to reżyser przereklamowany, bo ciągle w tych matczynych tematach i edypiańskich kompleksach się kisi, jakby młody odbiorca nie miał innych zmartwień niż matule, na przykład bójki i bestii okiełznanie, podróże, narkotyki czy ciupcianie na lewo i prawo. Po “Mamie” i “Tomie” jednak zrozumiałem, że Dolan boi się takiego zaszufladkowania. Wychodzi na to, że nie pamiętam, czemu dystansowałem się do tego kina. Podejrzewam, że mogło to mieć coś wspólnego ze znajomą, która tego Dolana hołubiła, a ja rękę dałbym sobie uciąć, że to jeden z niewielu przez nią filmów obejrzanych, na pewno przyswojony bezrefleksyjnie, na zasadzie koleżeńskiej osmozy. O nie, mnie Dolan nie zarazi, bo ja filmy uwielbiam od zawsze, nie będzie jakiś hipsterski szczyl gustu modelował, nie dam się porwać modzie sezonowej, ulubionemu reżyserowi ludzi, którzy nie oglądają filmów, temu szarlatanowi offu, bożkowi reżyserów na pierwszym roku. I te czapki jego, kaptury na głowie, okulary ogromniaste, bo po kiego ci bohaterowie wczesnych Dolanów noszą ciągle te czapki, to ja nie wiem. Zniknąć chcą czy jak? Boją się życia? Do roboty godziwej, a nie kręcić takie pierdoły!
Nic z tej złośliwości we mnie nie ostało i jestem już pewny, że wiem, w czym tkwi fenomen Dolana, nadrobiłem wszak całą filmografię, oceny na Filmwebie powstawiałem, i oscylują one między szóstkami i ósemkami (wspomniana „Mama” rozwaliła mnie mocno, nie tylko z powodów echa antyutopijności, ale również trafnych, surowych sądów na temat relacji matki i syna, co wcale nie musi od razu wchodzić na poziom jakichś freudowskiech wilgotności; to chyba najbardziej dojrzały film o miłości i strachu w rodzinie). Szóstki i ósemki. Nie da się z tym nic zrobić, musiałem uznać, że dolanowskie kino to dobre kino.
I wracając do owego „Baby Bump”, które na dzień dobry mi podjeżdża takim Dolanem dokokszonym „Requiem dla snu” ze szczyptą triperskich kadrów Harmony Korine’a (czasami wręcz za dużo jest w filmie Czekaja tych patentów z najgłośniejszego filmu Aronofsky’ego, można kompleks odczuć, jakąś podrzędność względem amerykańskiego hitu). Tutaj to już matka zabijana w fantazjach jest niezwykle krwawo, a synowskie siusiaki wręcz odpadają z powodów edypiańskich, postdolanowskie mocno, bez jeńców, bez subtelności. Tymczasem Kanadyjczyk wiedział, co o relacjach matki z synem chciał powiedzieć, a potem – włączył kamerę i powiedział. Wystrzelał się z tego już pierwszymi dwoma filmami, a potem realizował oszczędniejsze w kreśleniu tez opowieści i to jest bardzo dobre, i to jest bardzo dojrzałe, aż musiałem przyjaciołom odszczekać sądy krzywdzące o Dolanie napuszonym, snobizmem przesiąkniętym, bo to wierutne bzdury były.
W “Mamie” Kanadyjczyk pobawił się kawałkiem “Wonderwall” Oasis. Wykorzystał też “Blue” Eiffel 65, aby rozładować kilka napięć, więc hej, przecież takie myki to sobie robić mógł Shane Black w „Iron Manie 3”. W swoim nowym filmie pod tytułem “To tylko koniec świata” ponoć tyra “Dragostea din teï” mołdawskiej grupy O-Zone, a pamiętam przecież z młodszych lat, że to skuteczny gilgotek na każde napuszenie. Numa, numa jej! Numa, numa jej!
Czekam więc na ten powrót do mitów dzieciństwa, na tę opowieść o umierającym pisarzu, raczej bez fajerwerków przyjętą w Cannes, bo o najnowszym filmie Dolana mówi się różnie, jakby zachwyt złotym chłopcem kina był w 2016 roku już passe. A ja czekam. Xavier Dolan, desygnacie mojej przemiany. Nikt o matkach jak Ty.