Przyznaję się bez bicia – widziałem ten film zbyt dawno temu, by móc rzetelnie ocenić jego niedorzeczność. Ale z tego, co udało mi się zapamiętać, wyłania mi się m.in. scena miłosna między Stallone’em i Bullock, których seks przyszłości polega na zawierzeniu technologii. Bez kontaktu fizycznego – wszystko rozgrywa się w głowie poprzez VR. I wydaje mi się, że mniej więcej cały film opiera się właśnie na tym poziomie absurdu. Dość powiedzieć, że przecież koncept kreśli spotkanie dwóch przebudzonych z hibernacji więźniów, ale akurat ten motyw z SF już znamy. Zabawa zaczyna się dopiero potem, gdy rzucą się sobie do gardeł. Przerysowane do bólu postacie sypią one-linerami niczym z rękawa i sprawiają wrażenie, jakby obudziły się w nowym, wspaniałym świecie tylko po to, żeby go rozpieprzyć. Ale, o dziwo, jest to fajne, naprawdę jest to fajne. Mam wrażenie, że Człowiek demolka stanowi swego rodzaju kwintesencję kina akcji lat 90. i jeden z najbardziej charakterystycznych przykładów dynamicznego SF. Tak należy go postrzegać. Jest głupawy, owszem, ale ma w sobie solidną dawkę mocy. Trochę tęsknię za takim kinem. Dziś nie da się bowiem w akcyjniakach zachować między tymi dwiema siłami balansu.
Ten film naprawdę nie potrzebuje opisu. Zdjęcie Connery’ego w czerwonych gaciach chyba mówi samo za siebie. Mimo wszystko pofatyguję się i wyjaśnię, co takiego sprawia, że boleśnie idiotyczny Zardoz stał się filmem kultowym. Mam wrażenie, że siłę stanowi tu koncept, wyjęty jakby z seksualnych marzeń dogorywającego starca, który chwilę wcześniej zażył LSD. W tym świecie po katastrofie liczą się kwestie ostateczne, boskie podteksty, ale nie brak też seksualnych wtrętów. Dość powiedzieć, że pewna boska istota o kamiennej głowie zachęca tu do porzucenia broni i zastąpienia ją… penisem. Tak, dobrze czytacie. Ten film przypomina szaloną, erotyczną baśń, której pod żadnym pozorem nie należy czytać dzieciom. Chyba wiem, dlaczego Sean Connery zdecydował się wziąć udział w tym projekcie. Bo wiedział doskonale, że już nigdy więcej nie nadarzy się okazja do zagrania w czymś tak odjechanym.
Kolejny film, do którego obejrzenia potrzebne jest odpowiednie podejście. Przyda się znać flagowe zagrywki Yórgosa Lánthimosa przed seansem. Jestem pewien, że wielu widzów odrzucił smak tego homara i do dziś wspominają go źle. Wszystko bowiem, co dzieje się na ekranie, przypomina tragifarsę, począwszy od pomysłu na fabułę, przez świat, na grze aktorskiej skończywszy. W tej historii dziejącej się w przyszłości samotni ludzie są wyłapywani i umieszczani w hotelu, gdzie mają określony czas na to, by znaleźć sobie parę. Jeśli tego nie zrobią, cóż, zostaną zamienieni w zwierzę i wypuszczeni w dzicz. Owszem, to brzmi jak żart. Jedni popukają się po głowie, nie radząc sobie z nawałem absurdu i niedorzecznego humoru, drudzy, do których osobiście się zaliczam, zaczną w tym samym czasie klaskać, doceniając błyskotliwość alegorii o międzyludzkich relacjach. Jeśli skumacie, o co chodziło greckiemu reżyserowi, ujawni się przed wami geniusz Lobstera.
My, kinomani, doskonale wiemy, że nie ma nic głupiego w tym, że małpa gada ludzkim głosem. W kinie widzieliśmy już wszystko, twórcy ruchomych obrazów potrafili przecież dawać uzasadnienie nawet najbardziej idiotycznym pomysłom. Nie zmienia to jednak faktu, że z dystansu i na papierze pewne klasyczne już scenariusze w oderwaniu od swego kulturowego znaczenia wyglądają po prostu głupio. Wyobraźcie sobie Charltona Hestona, który z cygarem w ręku, siedząc przy kominku, czyta sobie skrypt Planety Małp, mając wkrótce podjąć decyzję, czy wchodzi w to, czy nie. Myślicie, że umiał zachować powagę? Śmiem wątpić. Ale na tym właśnie polega magia kina, moi drodzy. Pomysł może brzmieć śmiesznie, założenia świata, który ma zostać wykreowany, mogą chwiać się nogach z gliny, ale cała sztuka polega na tym, by roztoczyć przed oczyma widzów zgrabną iluzję. My po latach ekscytujemy się dzięki temu mnogością trafnych metafor zawartych w filmie z 1968 roku. Kupiliśmy tę wizję. Aczkolwiek… te małpy nadal gadają.