Wyjątkowo GŁUPIE filmy SCIENCE FICTION, które są skrycie GENIALNE

Wolność, jaką daje fantastyka naukowa, czasem może zadziałać na niekorzyść twórcy. W wymyślaniu niestworzonych, futurystycznych historyjek, wywodzących się niczym z marzeń sennych bardzo łatwo przekroczyć granice zdrowego rozsądku. Ale są takie filmy, które choć wydają się głupie, to w swojej istocie takie nie są. Oto kilka moich przykładów. Zaznaczam, że zestawienie nie wyczerpuje tematu.
Warning: Undefined array key "strona" in /home/film/domains/film.org.pl/public_html/wp-content/themes/wp-default/single.php on line 175
Marsjanie atakują
To, co zrobił Tim Burton, polega na genialnym wykorzystaniu kostiumu science fiction w celu obśmiania ludzkości. Biorąc ten film na poważnie, pozbawiamy się możliwość zrozumienia żartu. Po raz kolejny, acz tym razem w wyraźnie komediowym duchu, fantastyka naukowa podejmująca temat inwazji obcych służy tu nie tyle po to, by pokazać niebezpieczeństwa, jakie skrywa kosmos, ale by zwrócić uwagę, że tak naprawdę nie potrzebujemy zewnętrznych ingerencji, by zacisnąć pętle na swojej szyi. Bo jesteśmy chciwi – i chociażby to sprowadza nas na dno. Wszystko to podane jest w tak dosadny i bezpretensjonalny sposób, że nie sposób się tej zabawie poddać. Nie przywiązujcie się za bardzo do bohaterów z twarzami znanych aktorów, bo w tym filmie nie ma znaczenia status – wyższe od nas siły i technologie i tak zrobią porządek, a my nie mamy na to wpływu. Chyba że coś w sobie zmienimy.
Ciemna gwiazda
To jest taki film, który wygląda, jakby był robiony dla zgrywy. Aktorzy grają w nim jakby od niechcenia, a efekty specjalne przypominają żart. Ale nie dajcie się zwieść pozorom – w dużej mierze wiąże się to ze świadomymi zamysłami twórcy. John Carpenter nie bardzo mógł sobie pozwolić na to, by rys fabuły autorstwa Dana O’Banona zaprezentować w bogatszy sposób. Dlatego postawiono na klimat mocno dystansujący się od powagi, by zakamuflować niedostatki realizacyjne. Dzięki temu właśnie na statku kosmicznym pojawia się dziwaczny kosmita, do którego stworzenia wykorzystano, uwaga, piłkę plażową. Efekt jest taki, że można boki zrywać ze śmiechu. Ale historia astronautów, którzy przemierzają kosmos w celu eliminacji niewygodnych planet, niesie w sobie wiele przesłań antywojennych i w tym tkwi jej siła. Nie zapominajmy też, do czego koncept zaprezentowany w Ciemnej gwieździe się ostatecznie przydał – lata później ten sam scenarzysta, ale we współpracy już z innym reżyserem i ze znacznie większym budżetem, stworzyli film, który przeszedł do historii kina SF. Mowa rzecz jasna o Obcym – ósmym pasażerze Nostromo.
Bez twarzy
Ilekroć pomyślę o tym filmie, zawsze uderza mnie to, jak dobry i głupi jest jednocześnie. Sam nie wiem, jak zachowałbym się jako producent, gdyby na moje biurko trafił scenariusz filmu opowiadającego o dwóch narwanych facetach, którzy wymieniali się twarzami. Chyba długo drapałbym się po głowie przed podjęciem decyzji o realizacji. Na szczęście reżyser John Woo miał sporo wyobraźni i nie zawahał się jej wykorzystać. Wsparły go także dwie absolutnie topowe gwiazdy tamtych lat – Nicolas Cage i John Travolta – którzy dzięki swojej charyzmie w dużej mierze „robią” ten film. To ich podwójne i nieco szalone kreacje pamięta się po latach, a nie to, że wciąż trudno jest uwierzyć w pomysł wyjściowy filmu. Nie wiem jak wy, ale ja, pisząc ten opis, zapragnąłem odświeżyć sobie ten film po latach, by raz jeszcze trochę się pośmiać, trochę wstrzymać oddech, ale nade wszystko dobrze się zabawić. Zwłaszcza że coś tam przebąkuje się o sequelu.
Shin Godzilla
Seria filmów opowiadających o przygodach współczesnego dinozaura, czyli monumentalnej Godzilli, to jeden z najdłuższych filmowych seriali w historii kina. Ponad trzydzieści odcinków i wciąż nie widać końca. Po drodze, prócz klasycznych sequeli, dostaliśmy kilka remake’ów oryginału i całą masę kolejnych cross-overów, w których nasz gadzi bohater przeciwstawia się kolejnym potworom. Shin Godzilla jest na tym tle o tyle wyjątkowy, że powraca do oryginalnego konceptu, ale robi to w stylistyce typowej dla korzeni serii. Retuszuje, ale nie poprawia, dodaje, ale nie zmienia. Nadal jest zatem kiczowato, nadal jest z humorem i werwą. To film, który dekady po premierze oryginału z 1954 roku wciąż zachowuje jego ducha. Wielu z was – przyzwyczajonych do tego, że jeśli robić remake, to tylko z toną CGI i tylko na poważnie – zapewne odrzuci ten film, myśląc, że ktoś chyba zrobił go dla żartu. Ja widzę w nim natomiast ogromny hołd złożony słynnemu potworowi. Gdzie mu tam do amerykańskich wersji, które choć są przyzwoite, to jednak odcięte od specyfiki japońskiej kultury.
Idiokracja
Kapitalny, wzorcowy przykład filmu idealnie pasującego do tematu tego zestawienia. Ten film jest tak szalenie idiotyczny, jak ludzie, o których opowiada, i świat, który przedstawia. Ale jest w tym przekazie genialny, bo trafia w sedno problemu. Rzecz w tym, że społeczeństwo głupieje, a twórcy Idiokracji postanowili z tego zadrwić. Pamiętający jeszcze normalne czasy facet zostaje odhibernowany w przyszłości i oczom nie wierzy, do jakiego punktu zawędrowała ludzkość. Niechaj wizytówką tego filmu będzie postać idioty, który nie mogąc oderwać się od telewizora, siedzi na fotelu będącym jednocześnie szaletem. Lenistwo, indolencja, nieustanne chadzanie na skróty, zdawanie się na technologię i medialny przekaz uczynił z nas bezrefleksyjne małpy – nie obrażając małp, które czasem mają w sobie więcej inteligencji niż ludzie z dystopijnej Idiokracji. Brawo za tę drwinę, bo trafna jest jak żadna inna, a w dodatku coraz bardziej wiarygodna. Co może przerażać.