search
REKLAMA
Kino klasy Z

WITCHCRAFT 16. Samoświadome kino klasy Z

Jarosław Kowal

26 grudnia 2017

REKLAMA

Horrory odznaczają się ponadprzeciętną żywotnością, co jest w pełni zrozumiałe w przypadku dysponowania tak fascynującymi postaciami, jak Michael Myers, Jason Voorhees czy Freddy Kruger, nieco mniej przy osiemnastoczęściowej serii Amityville, a już zupełnie absurdalne w przypadku Witchcraft, które nawet na samym początku (w 1988 roku) nie było filmem udanym. Koniec 2017 roku przyniósł jednak nieoczekiwany zwrot akcji.

Dlaczego Witchcraft przetrwało trzydzieści lat? Dla kogo? Komu chce się powracać do opowieści pozbawionej chociażby charakterystycznego mordercy cieszącego oko finezyjnymi sposobami na uśmiercanie nastolatków? Witajcie w dziewiątym kręgu horroru klasy Z, miejscu tak bardzo hermetycznym, że nawet wierny fan studia Troma (które dystrybuowało zresztą pierwsze Witchcraft) z meblościanką wykonaną za pomocą kaset VHS może poczuć się nieswojo. Wykonanie to amatorszczyzna w krystalicznej postaci. Jakość zdjęć nie wykracza ponad wakacyjny reportaż kręcony telefonem komórkowym; efekty specjalne wyglądają gorzej od efektów, jakie można nałożyć na zdjęcia za pomocą Facebooka; aktorstwo przywołuje wspomnienia ze szkolnych jasełek; a dialogi nie przeszłyby kontroli u scenarzystów Trudnych spraw. Zniechęceni? W takim razie nie odnajdziecie ani w tym filmie, ani w tej konwencji niczego dla siebie. Jeżeli jednak wiecie, co kryje się pod nazwą niniejszego działu, trafiliście na jego esencję osadzoną we współczesnych realiach, a w dodatku świadomą swojej pozycji.

Autorami szesnastego Witchcraft są David Palmieri i Sean Abley. Pierwszy poza reżyserowaniem „złych filmów” regularnie dorabia jako pomocnik operatora kamery (między innymi w serialach Lucyfer i MacGyver z 2016 roku); drugi zbierał doświadczenie w pisaniu scenariuszy jako autor między innymi pięciu odcinków Digimon i dwóch animowanej wersji Sabriny, nastoletniej czarownicy. Portfolio nieszczególnie imponujące, a jednak w swojej specyficznej niszy osiągnęli skromny sukces, bo najnowsza odsłona wiedźmowej opowieści jest jedną z lepszych, co przy tak wielu sequelach musi zostać odebrane jako duże zaskoczenie.

Ciągłość zdarzeń na przestrzeni trzech dekad została zagmatwana w większym stopniu niż filmowe losy mutantów z drużyny X-Men. Dobra wiadomość jest natomiast taka, że właściwe nie trzeba oglądać żadnej z wcześniejszych części, aby przysiąść do najnowszej. Warto jednak sięgnąć po „czternastkę” i „piętnastkę”, ponieważ tym razem bohaterami zostali aktorzy, którzy rzekomo odgrywali w nich główne role. To dość karkołomna rekurencja, ponieważ dwa poprzednie odcinki Witchcraft stały się teraz fikcyjnym filmem o tytule Crystal Force, a ich reżyser okazał się prawdziwym władcą ciemności żądnym krwi swoich aktorów i aktorek. Obsada siłą rzeczy powtarza się, ale każdy gra kogoś innego. Każdy poza dwiema postaciami noszącymi te same imiona, choć są innymi osobami… Z tego zawiłego poplątania godnego scenarzystów Mody na sukces wbrew pozorom nie wynika trudny do śledzenia chaos, to jedno z dwóch źródeł skupiających uwagę widza, za sprawą których dobrnięcie do dziewięćdziesiąt minuty nie jest wyzwaniem wymagającym dużej determinacji. Palmieri i Abley zdobywają się na dystans, jakiego wielu twórcom podobnych „dzieł” brakuje, a jednocześnie nie przekraczają granicy, za którą istnieje już tylko kpina z kina klasy Z i jego widzów.

Drugi generator rozrywkowych doznań wynika bezpośrednio z pierwszego, to poczucie humoru, jakim mogły wykazać się wyłącznie osoby obeznane z gatunkiem. Kiedy reżyser Crystal Force pyta jedną z aktorek, dlaczego seria okazała się tak wielkim sukcesem, w odpowiedzi słyszy: „Wysoka wartość za niską cenę?”, a gorzka – acz niezamierzona – drwina wywołuje jego gniew. Kiedy indziej para bohaterów ogląda scenę seksu, zastanawiając się, dlaczego mężczyźni zawsze są ubrani, a kobiety nagie. „Nie wiem, chyba mają lepszych agentów” – kwituje jeden z nich. Nawet numeracja cyklu staje się obiektem żartu, gdy aktorka z obojętnością nazywa go częścią numer trzysta pięćdziesiąt milionów. W każdej scenie widać, że Witchcraft stworzyli ludzie w pełni świadomi możliwości narzędzia, jakim dysponują. Jeżeli wkładają w usta aktorki nadzieję na projekcję podczas festiwalu Sundance, to tak naprawdę dają pstryczek wszystkim tym, którzy zaciekle walczą z niskobudżetowym filmem, próbując uczynić z niego rozrywkę dla idiotów. Witchcraft 16: Hollywood Coven oczywiście nigdy nie zostanie wyświetlone na Sundance, ale przecież nie z takich pobudek powstało.

Zdjęcia do trzech ostatnich części Witchcraft trwały łącznie dziewięć dni. To ekstremalnie krótki czas, który musiałby zaimponować nawet Rogerowi Cormanowi, specowi od tego typu szybkich działań. Rezultatem jest przyzwoita rozrywka, ale wyłącznie dla odbiorców podatnych na teatralizację horroru przez najgorszą trupę aktorską w mieście, która potrafi przekuć swoje ułomności w atuty. Jeżeli jeszcze nie jesteście przekonani, ten film nie spowoduje waszego „nawrócenia”. Jeżeli jesteście, bierzcie czipsy i przyjaciół – to idealny materiał na imprezę w złym guście. Ocena jest natomiast umowna, bo takie filmy nie podlegają ocenie.

korekta: Kornelia Farynowska

https://vimeo.com/ondemand/witchcraft16hd

REKLAMA