search
REKLAMA
Zestawienie

Więcej grzybów w barszczu. Filmy, które ŁĄCZĄ różne gatunki

Krytycy i filmoznawcy uwielbiają gatunki filmowe.

Tomasz Raczkowski

19 sierpnia 2024

REKLAMA

Gatunki filmowe to jedna z rzeczy, które uwielbiają krytycy i filmoznawcy. Klasyfikowanie, wyodrębnianie podgatunków, tworzenie typologii, genealogii i map to coś, czym wiele osób interesujących się lub zajmujących się kinem żyje. Na poziomie realizacyjnym, gatunki zapewniają pewne kanwy, wygodne struktury, w które można wpisać konkretne opowieści wizualne tak, by były one czytelne i sprawne. Jednak czasem jest tak, że twórcy świadomie bawią się gatunkowymi ramami, nie tylko myląc potencjalnych odbiorców, wchodząc z nimi w swoistą grę oczekiwaniami, ale przy okazji przysparzając kłopotów krytykom zajmującym się przypisywaniem do konkretnych etykiet. Poniżej dziesięć przykładów takich filmów, gatunkowych hybryd, łączących i przeplatających różne estetyki.

„Longlegs” („Kod zła”)

Na rozgrzewkę jeszcze świeży, a przy okazji prosty przykład dość popularnego mariażu thrillera z horrorem. Film znany w Polsce niestety jako Kod zła Oza Perkinsa ustawiony jest pierwotnie jako dreszczowiec budowany wokół kryminalnej zagadki seryjnego mordercy, by stopniowo przesunąć się ku okultystycznemu horrorowi i włączyć otwarte motywy opętania i przeklętych przedmiotów. Łączone przez Perkinsa gatunki dobrze się uzupełniają, płynnie się przenikając, jednak wyraźnie można wyodrębnić w filmie warstwy poszczególnych estetyk.

„Spring Breakers”

Harmony Korine to jeden z najbardziej osobnych i nieprzewidywalnych twórców współczesnego kina. W 2012 roku wykonał swoim filmem swoistą prowokację, wbijając się klinem w mainstream za sprawą obsadzenia w swoim nowym projekcie popularnej gwiazdki pop Seleny Gomez oraz uznanego już w Hollywood Jamesa Franco. Dodatkowo trailery Spring Breakers sugerowały szaloną komedię o nastolatkach spuszczonych ze smyczy, pełną nagości, alkoholu i niewybrednych żartów. Tak rzeczywiście zaczyna się film Korine’a, jednak spod tej powłoki szybko wybija mroczniejszy, napędzany quasi-kryminalnym wątkiem dramat o utracie niewinności, który w połączeniu z popową warstwą układa się w zadziorną krytykę społeczną.

„Only Lovers Left Alive”

Jim Jarmusch zyskał uznanie jako reżyser swobodnego kina niezależnego, ale w swojej długiej karierze wąchał się z różnymi estetykami, od kina gangsterskiego, przez western aż po postapokaliptyczne kino zombie. Różne gatunki chyba najciekawiej splatał w Only Lovers Left Alive (to kolejny przypadek, gdy unikam używania tłumaczenia tytułu, tu po prostu przestrzelonego gramatycznie i semantycznie przez dystrybutora), z Tildą Swinton i Tomem Hiddelstonem w rolach głównych. Ramą filmu jest melancholijny romans, w ramach którego protagoniści zmagają się ze znudzeniem długim życiem, natomiast katalizatorem jest tu element fantastyczny – bohaterowie są wampirami. Automatycznie uruchamia to też kod horrorowy, który Jarmusch uzupełnia jeszcze sardoniczną komedią i panoramą społeczną Detroit oraz Tangeru. Nie ukrywam, że to jeden z moich ulubionych filmów Jarmuscha, również dlatego, jak wiele kodów mieści się w jednej, nieskomplikowanej opowieści.

„Bo się boi”

Trzeci film Ariego Astera to ambitny, choć nie do końca udany projekt. W bombastycznym zamyśle twórca Dziedzictwa spróbował zmieścić intensywny thriller psychologiczny, surrealistyczną groteskę, psychoanalityczny horror i jeszcze parę rzeczy. Efekt jest w najlepszym razie nierówny, często przestrzelony i – poza fenomenalnym pierwszym aktem – mało angażujący. Niemniej jednak warto docenić odwagę Astera w konstrukcji i nieoglądającym się na konwencje ani też na własny horrorowy rodowód mieszaniu gatunkowych składników.

„Granica”

Alego Abbasiego, jednego z ciekawszych rozwijających się głosów międzynarodowego kina, na mapie umieściła Granica, drugi film pełnometrażowy nagrodzony w Cannes. Film rozpoczyna się jak typowy kryminał, tyle że z nietypowo zdeformowaną bohaterką. Rozwijające się powoli śledztwo zainicjowane po zagadkowym spotkaniu prowadzi jednak do otwarcia interpretacji skandynawskich baśni, przemieniając film w fantastyczny romans krzyżowany z horrorem. Nie biorąca jeńców wizja Abbasiego do ekstremum podkręca tropy inności i poszukiwania tożsamości w zunifikowanym świecie, oferując prawdziwy estetyczny rollercoaster.

„Johanna”

Kornél Mundruczó był swego czasu jedną z najgorętszych gwiazd tzw. kina festiwalowego. Reputacja Węgra była w dużej mierze wypracowana przez grę z różnymi konwencjami filmowymi, czego najlepszym przykładem jest jeden z jego paradoksalnie mniej znanych filmów: Johanna. Opowieść o pielęgniarce-heroinistce, leczącej pacjentów… seksem, brzmi jak typowy posępny dramat artystyczny, którym film Mundruczó jest, z tym jednak, że autor przebija formę operowym musicalem, który nadaje Johannie strukturę i klucz estetyczny. Efekt jest pretensjonalny, bombastyczny, ale równocześnie brudny i odpychający.

„Holy Motors”

Leos Carax ostatnio czarował przekornym musicalem Annette, ale jego wcześniejszy film Holy Motors był dużo bardziej radykalny w konfrontowaniu widza. W filmie Caraxa jest wszystko – wymyślne metafory, surrealistyczne przemiany, poetyckie deklamacje, społeczne podteksty i musicalowe uniesienia. Ten film jest hybrydą w swojej najgłębszej istocie, tak naprawdę wymykając się odpowiedzi na podstawowe pytania: o czym jest i jaki jest.

„Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia”

Papież hermetycznego kina artystycznego o niewymawialnym nazwisku Apichatpong Weerasethakul kojarzy się z powolnym tempem filmów, nieprzejrzystą, zagadkową fabułą i hipnotyczną narracją. W ramach tej estetyki obecne jest jednak całe spektrum środków, a sam reżyser uwielbia igrać z konwencjami, co świetnie widać w jego wizytówce, nagrodzonym Złotą Palmą Wujku Boonmee. Film składa się z trzech części, z których każda oferuje inny klucz estetyczny – ewokujący ludowe podania horror, prostą formułę telewizyjnych obyczajówek przeszytą realizmem magicznym i poetycką elegię zadumaną nad historią i teraźniejszością. Ten przedziwny kolaż może uchodzić za klejnot koronny twórcy słynnego ze swojego hermetycznego stylu.

„Tańcząc w ciemnościach”

Jakoś tak jest, że tworząc gatunkowe hybrydy, filmowcy często sięgają po musical – może dlatego, że jako mocno odstający estetycznie od innych stylów zapewnia mocniejszy efekt kontrastu. W tym kontekście nie sposób nie wspomnieć o Tańcząc w ciemnościach Larsa von Triera, który musical wrzuca w swoją charakterystyczną, zakorzenioną w manifeście Dogma 95, surową estetykę obyczajowych transgresji. Efekt jest porażający – Björk śpiewa i wiruje w tańcu, przedstawiając udręki losu popychanej do ostateczności robotnicy tracącej wzrok. Von Trier kpi z musicalu, wkładając w jego ramy mroczną psychodramę, równocześnie kpiąc z własnego zamiłowania do opowieści o cierpieniu.

„Lament”

Koreański Lament to równocześnie jeden z najbardziej przerażających horrorów ostatnich lat, jak i jeden z najbardziej eklektycznych. W klasyczną strukturę spektaklu grozy o demonicznym opętaniu twórcy wrzucają nie tylko kryminalny procedural, ale też wyciskającą łzy obyczajówkę i kampową komedię, wyszydzającą widowiska grozy – cały czas pozostając w konwencji przekonującego horroru. Ta karkołomna składanka nie miała prawa się udać, a jednak nie tylko się udała, ale zyskała już niemal kultowy status i bryluje w czołówkach zestawień na najlepsze horrory XXI wieku.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA