3. Fitzcarraldo (1982)
Nie wiem, czy ktokolwiek, począwszy od pierwszego występu braci Lumière w Salonie Indyjskim, na czasach współczesnych kończąc, nakręcił większy hołd dla ludzkiego szaleństwa niż Fitzcarraldo. Ten film sam w sobie jest przedsięwzięciem wręcz obłąkanym, co jednoznacznie potwierdza doskonały dokument Lesa Blanka, opowiadający o jego realizacji (chodzi oczywiście o Burden of Dreams). Wykarczowanie kawałka amazońskiej puszczy, zbudowanie prowizorycznych maszyn i przeciągnięcie za ich pomocą ponad trzystu tonowego statku na szczyt wzgórza jest ewenementem w całej historii kina i sztuk pokrewnych. Sam Herzog, nawiązując do wspomnień jednego z ojców współczesnego alpinizmu i himalaizmu, Lionela Terraya, nazwał się w kontekście tego wydarzenia „konkwistadorem niepotrzebnego”.
Ten zwrot początkowo może wydawać się mylący, sugerując, że nie było warto zdobywać kolejnych ośnieżonych wierzchołków porozsiewanych po całym świecie skalnych gigantów, że nie było warto męczyć się przez lata u brzegów Urubamby, aby opowiedzieć historię o Irlandczyku pragnącym zbudować w sercu dżungli gmach opery. A jednak nic bardziej mylnego. Kiedy jeszcze w latach dwudziestych XX wieku pewien dziennikarz zapytał George’a Mallory’ego, usiłującego jako pierwszy człowiek w historii zdobyć Everest, o to, po co właściwie szturmować szczyt ośmiotysięcznika, Mallory odpowiedział po prostu „because it is there” (bo on tam jest). Fitzcarraldo jest opowieścią właśnie o tej niezwykłej, pełnej szaleństwa, często działającej niszczycielsko ludzkiej przekorze, bez której bylibyśmy po prostu kolejnymi zwierzętami skupiającymi się jedynie na prokreacji oraz poszukiwaniu pokarmu. To właśnie ten impuls popycha nasz gatunek do przodu, działając niestety często niczym broń obosieczna. W takim ujęciu Fitzcarraldo to wyśpiewany pełną, operową piersią pean na cześć człowieka, ze wszystkimi jego przywarami. Opowieść o tym, jak wiele można zdziałać, jeśli ma się odwagę marzyć i jak wiele można stracić, jeśli marzy się zbyt mocno. Jedno z najbardziej niezwykłych widowisk w historii kina.
Fitzcarraldo to wyśpiewany pełną, operową piersią pean na cześć człowieka, ze wszystkimi jego przywarami. Opowieść o tym, jak wiele można zdziałać, jeśli ma się odwagę marzyć i jak wiele można stracić, jeśli marzy się zbyt mocno.
2. Aguirre, gniew boży (1972) – [przeczytaj analizę filmu]
Już pierwsza scena Aguirre zwiastuje, że widz będzie miał do czynienia z czymś niezwykłym. Grupa bezimiennych osób podążająca w kierunku zamglonego szczytu Huayna Picchu, a w tle Popol Vuh, który podkreśla niezwykłość tej sytuacji. Wśród tego całego ogromu natury człowiek jest tak mały i zagubiony, wydaje się istotą zupełnie anonimową, nieważną, słabą. W trakcie seansu bardzo szybko okaże się, że drapieżna wręcz obfitość amazońskiej natury, labirynty rzek, skał i drzew, które otoczą grupę konkwistadorów, będą w istocie niezwykle przekonującą metaforą ludzkiego umysłu. Rozumu powoli tracącego zmysły, niemogącego pogodzić się ze swoim szaleństwem, do ostatnich minut filmu walczącego o to, aby pozostać na powierzchni i nie dać ponieść się niemożliwemu do zatrzymania nurtowi myśli oraz emocji, które potrafią być dużo bardziej zdradliwe, niż szarpiąca peruwiańskie brzegi Urubamba.
Aguirre to porażająca wręcz opowieść o staczaniu się w otchłań, z której nie ma już powrotu. W otchłań, która lata później miała doszczętnie pochłonąć odtwórcę roli tytułowej, Klausa Kinskiego. Każdy element tego filmu dosłownie kipi od niepokoju, sprawiając, że w imieniu bohaterów ma się ochotę spojrzeć przez ramię, aby upewnić się, że nic nas nie śledzi, nic na nas nie patrzy, nic nie chce zabić. Porażające doświadczenie filmowe, które mimo upływu lat nie traci na swej mocy.
1. Stroszek (1977)
W większości filmów Herzoga nadzieja nie umiera nigdy. Nawet wtedy, gdy za progiem Śmierć ostrzy już swoją kosę, czujemy, że bohaterowie wciąż mają szansę, że los może się odmienić. Może dlatego Stroszek, w którym ta nadzieja bezapelacyjnie i gwałtownie umiera, jest tak wstrząsający i – w swej brzydocie, szarości oraz całkowitej beznadziei – tak piękny. Chyba tylko Herzog potrafiłby zrobić z filmu o opóźnionym recydywiście, zdziwaczałym staruszku i prostytutce opowieść tak poruszającą i niejednoznaczną, że ze świeczką szukać drugiej takiej w całej historii kina i literatury. Pozornie w tym filmie nie ma nic pozytywnego. Może wydawać się bezsensownym pasmem znęcania nad postaciami, które zdecydowanie odstają od przyjętych kanonów piękna. Jest jednak w tej melancholijnej historii o niespełnionych marzeniach o lepszym życiu coś niezwykle ludzkiego. Więź, jaka tworzy się przez ten krótki, wręcz magiczny moment pomiędzy trójką tak różnych postaci chwyta za serce i sprawia, że zaczynamy zastanawiać się, czy nie warto było przegrać dla chociażby tych kilku wspólnych chwil. W obliczu popękanych życiorysów oraz roztrzaskanych marzeń kontakt z drugim człowiekiem jest cudem, o który z pewnością modlił się każdy z bohaterów Stroszka. Każdy cud z łatwością może zamienić się jednak w kolejny koszmar, ponieważ świat nie zawsze ulega woli wizjonerów oraz romantyków, którzy zapełniają tysiące kadrów pochodzących z filmografii Herzoga.
Roger Ebert twierdził, że ostatnia sekwencja Stroszka jest jedną z najgenialniejszych, o ile nie najgenialniejszą, jaką kiedykolwiek udało się sfilmować. Trudno nie zgodzić się z jego opinią. Chyba nikt nigdy nie pokazał w tak dobitny, odrażający i (paradoksalnie) poetycki sposób tego, jak człowiek uwikłany jest w życie i jak daleko może się zagalopować w ślepą uliczkę, aby uczynić to życie zgodnym z narzucanymi nam przez kulturę marzeniami.
korekta: Kornelia Farynowska