Wenecja 2013 – podsumowanie
Siedemdziesiąta edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji dobiegła końca. Dla Polaków najważniejszym momentem tegorocznego Biennale była oczywiście premiera filmu „Wałęsa: Człowiek z nadziei” Andrzeja Wajdy, dlatego w notatkach prasowych dotyczących imprezy znajdujemy głównie informacje związane z tym obrazem. Prapremiera została zakończona burzą braw i owacją na stojąco, były uściski wymienione pomiędzy Wałęsą a Wajdą, ręce wznoszone ku górze w geście triumfu i ciepłe słowa ze strony zagranicznej krytyki. Polscy dziennikarze, co nie dziwi, bardziej powściągliwi. U nas na wąsatego stoczniowca nie patrzy się już jak na chodzący pomnik Solidarności, a ciężkie czasy Transformacji od dawna przestały malować się w czarno-białych barwach. Zachód z pewnością przyjmie laurkę bez kręcenia nosem, my będziemy narzekać, że historia nie jest taka prosta. Niemniej, czy Wajda nie ma nieco racji, kiedy mówi, że nie warto strącać symboli w błoto?
Pytanie pozostawiam bez odpowiedzi, ponieważ tekst chciałbym poświęcić nie tyle „Wałęsie”, co Wenecji. Kto wrócił z tegorocznego festiwalu z tarczą, a kto na tarczy? Jakie tytuły zyskały uznanie krytyki, a które zawiodły oczekiwania? Jakie filmy powinny wzbudzić zainteresowanie wśród szerszej niż festiwalowa publiczności? Pobawmy się w podsumowania.
O zwycięzcach
Złoty Lew (Najlepszy Film) – „Sacro GRA”, reż. Gianfranco Rosi.
Zwycięstwo Rosiego było dużą niespodzianką – to pierwszy włoski film, który sięgnął po Złotego Lwa od czasu „Ech dzieciństwa” Gianniego Amelio (1998). Nie to zaskakuje jednak najbardziej. „Sacro GRA” jest pierwszym dokumentem, który zdobył najwyższy laur włoskiego festiwalu. Jaka historia kryje się za tytułem, który oczarował tegoroczne jury?
GRA (Grande Raccordo Anulare) to skrót oznaczający potężną obwodnicę Rzymu. Kilkadziesiąt kilometrów drogi, która przecina peryferia Wiecznego Miasta i okala je niczym okrąg lub pierścień. Rosi podróżuje po autostradzie i zjeżdża z asfaltu, aby porozmawiać z ludźmi, którzy żyją w jej sąsiedztwie. Reżyser mnoży historie, demonstruje wpływ drogi na mieszkańców i przygląda się samym Rzymianom. Nie stara się ponoć odnaleźć klucza, który pasowałby do wszystkich zamków otwieranych przed nim w trakcie podróży. Jest raczej impresyjnie, aniżeli analitycznie. Skąd zatem zwycięstwo?
Wydaje się, że nie bez znaczenia jest tu osoba Bernardo Bertolucciego, który w tym roku dowodził zespołowi jury. GRA pojawiła się w niezliczonej ilości włoskich filmów, sam Fellini nazwał ją (nieco ironicznie) pierścieniem Saturna. W tym roku w Wenecji wygrywają najprawdopodobniej sentyment i nostalgia. Zagraniczni krytycy nie kryją zdziwienia, Rosi nie należał do faworytów.
Srebrny Lew (Najlepszy Reżyser) – „Miss Violence”, reż. Alexandros Avranas.
Nagroda dla Avranasa jednoznacznie potwierdza, że greckie kino festiwalowe przeżywa obecnie renesans. Poszczególne tytuły wpisujące się w ten trend docierają do polskich kin studyjnych. W 2011 mieliśmy „Kła” Lanthimosa, rok później jego „Alpy”, w międzyczasie „Attenberg” Tsangari, a niespełna dwa tygodnie temu „Meteora” Stathoulopoulosa (kino różniące się od pozostałych tytułów, ale wciąż dobre i na wskroś „festiwalowe”). „Miss Violence” to kolejna podróż do przytłaczającego świata, w którym zasady ulegają totalnym przewartościowaniom. Do świata szarego, pełnego fizycznej i psychologicznej przemocy, beznadziei. Kolejna grecka podróż doceniona na międzynarodowym festiwalu. Krytycy niemal jednogłośnie na tak. Film najpewniej trafi do Polski, dlatego o zasadności weneckiego wyboru będziemy mogli przekonać się na własnej skórze.
Coppa Volpi (Najlepszy Aktor, Najlepsza Aktorka) – Themis Panou, Elena Cotta
Triumf Panou jednoznacznie potwierdza to, o czym pisałem w kontekście Srebrnego Lwa. Grecja jest obecnie jednym z najpoważniejszych festiwalowych graczy. Panou to odtwórca głównej roli w „Miss Violence” Avranasa, a zasady weneckiego festiwalu nie pozwalają na przyznanie dwóch nagród głównych jednemu tytułowi. Takie precedensy muszą być zaakceptowane bezpośrednio przez dyrektora festiwalu, w tym przypadku dał on jury zielone światło (podobna sytuacja miała miejsce rok temu w przypadku „Mistrza”, kiedy Srebrny Lew powędrował do Andersona, a Coppa Volpi do duetu Phoenix – Seymour-Hoffman).
Elena Cotta odebrała nagrodą za rolę w filmie „Via Castellana Bandiera” Emmy Dante. Reżyserka jest znaną autorką teatralną, dlatego film oparty jest na dialogu. Cotta miała zatem sporo miejsca na zabłyśnięcie aktorskim talentem. Pomysł na film nie tyle oryginalny, co bardzo nośny – wąska droga, dwa samochody i uparci pasażerowie, którzy nie zgadzają się na ustąpienie sobie pierwszeństwa. Przeszło osiemdziesięcioletnia Cotta gra ponoć niezwykle przekonująco. Kolejny włoski tytuł wśród nagród głównych – czyżby magiczny numerek 70. przed nazwą tegorocznego festiwalu obudził we Włoszech ducha patriotyzmu?
Grand Jury Prize (Główna Nagroda Jury) – „Stray Dogs”, reż. Tsai Ming-liang
W filmie Tsai Ming-lianga upatrywano jednego z głównych kandydatów do odebrania Złotego Lwa. Krytycy przyjęli go nadzwyczaj pozytywnie (większość recenzji wychwala reżyserskie mistrzostwo Azjaty oraz doskonałe zdjęcia, które wprowadzają widza w melancholijny nastrój), a sam reżyser jest w Wenecji doskonale znany. W roku 1994 odebrał w końcu Złotego Lwa za „Niech żyje miłość”, a w latach 2003, 2006, 2012 jego filmy znajdowały się w konkursach głównych oraz pobocznych.
Ten, kto widział jeden film Tsai Ming-lianga, zna je wszystkie. Wbrew pozorom w tym stwierdzeniu nie ma nic złego. Chodzi raczej o to, że styl Azjaty jest silnie autorski, dominuje jego każdą dojrzałą produkcję. Sądząc po zwiastunach, recenzjach oraz opisach fabuły „Stray Dogs” wpisują się w nurt wrażliwego kina, w którym po azjatyckich ulicach poruszają się delikatni, poszukujący sensu ludzie. Dla jednych skrajna nuda, dla innych kwintesencja kina. Warsztatu Tsaia nie można jednak nie docenić, dlatego nagroda od kolegów po fachu zupełnie nie dziwi.
Award For Best Screenplay (Nagroda Za Najlepszy Scenariusz) – „Philomena”, scen. Steve Coogan, Jeff Pope, reż. Stephen Frears
Film Frearsa zdobył w tym roku najwięcej nagród pobocznych (aż sześć), lecz nie udało mu się odebrać Złotego Lwa z rąk opisywanej już „Sacro GRA”. Entuzjazm publiczności oraz ciepłe przyjęcie krytyki wywindowały „Philomenę” na jedno z festiwalowych odkryć. Na Rotten Tomatoes, przy 123 głosach publiczności (jak na pokazy festiwalowe to całkiem sporo) aż 100% świeżości, krytycy niewiele niżej – 86% (sześć pozytywnych recenzji, jedna negatywna).
„Philomenę” przyrównuje się do realizacyjnego poziomu „Królowej”. Mimo tego, że poruszany przez nią temat należy raczej do tych kontrowersyjnych. Tytułowa Philomena to kobieta po pięćdziesiątce. Jako młoda i niezamężna dziewczyna zaszła w ciążę w religijnej irlandzkiej rodzinie. Rodzice postanowili oddać córkę do zakonu. Siostry zabrały dziecko zaraz po porodzie, aby oddać je do adopcji i uchronić przed wychowywaniem przez grzeszną matkę. Po latach rozłąki Philomena postanawia odnaleźć dziecko. Pomaga jej w tym dziennikarz śledczy, który został odesłany z kwitkiem z rządu Blaira.
Frears nie popada ponoć w prostą krytykę kościoła i usiłuje zrozumieć obie strony konfliktu. Ma być inteligentnie i doskonale pod kątem aktorstwa (w rolach głównych Judie Dench i Steve Coogan). Jedna z najciekawszych propozycji tegorocznej Wenecji?
Special Jury Prize (Specjalna Nagroda Jury) – „The Police Officer’s Wife”, reż. Philip Gröning
Philip Gröning stał się rozpoznawalny w filmowym świecie po premierze jego „Wielkiej ciszy”, czyli niemal trzygodzinnej wizyty we francuskim klasztorze Grande Chartreuse. Ze względu na to, że opiekujący się nim zakonnicy złożyli śluby milczenia, to i reżyser całkowicie zrezygnował ze wszelakiego rodzaju dialogów oraz monologów i uczynił swój film niemą kontemplacją nad życiem mnichów. „The Police Officer’s Wife” to pierwszy film reżysera od czasów filmu o zakonie (nagrodzonego między innymi w Sundance).
Tym razem Gröning porzuca formułę dokumentu na rzecz dramatu obyczajowego. Tytułowy policjant to głowa rodziny, która zaczyna tracić kontakt z najbliższymi ze względu na zbytnie zaangażowanie w wykonywany zawód. Żona początkowo stara się zrozumieć postępowanie męża, ale z czasem jej cierpliwość dobiega końca, a to zaczyna rodzić konflikty. Ponoć nieciekawie i pretensjonalnie.
Subiektywny wybór interesujących tytułów
„Tracks”, reż. John Curran
Mia Wasikowska (pierwszy powód, aby obejrzeć film) wciela się w rolę młodej kobiety, która postanawia przebyć dystans pomiędzy Alice Springs oraz Oceanem Indyjskim. W tle zapierające dech w piersiach krajobrazy australijskich pustyń, relacja pomiędzy główną bohaterką a reporterem National Geographic oraz prawdziwa historia, która stała się fundamentem filmowej odysei. Będzie zapewne, krytycy potwierdzają przypuszczenia, nieco pocztówkowo i banalnie, ale ostatnimi czasy nie często mamy okazję do obejrzenia mariażu przygody i romansu, dlatego naiwnie czekam.
„Tom à la Ferme”, reż. Xavier Dolan
Dolan z każdym filmem udowadnia, że jest obecnie jednym z najciekawszych reżyserów młodego pokolenia. Jak dotąd nie podwinęła mu się noga, a sądząc po reakcji krytyki jego najnowszy film również utrzymuje wysoki poziom. Jest to interesujące szczególnie ze względu na to, że tym razem na warsztacie Kanadyjczyka znajduje się niejednoznaczny thriller. Poszczególne sceny filmu, jego ogólny klimat już w tym momencie porównuje się do takich klasyków jak „Lśnienie” Kubricka czy „Psychoza” Hitchcocka. Pewnie trochę na wyrost, może jedynie dla popisu wizualną erudycją, niemniej nie zmienia to faktu, że Dolan intryguje i kusi każdym kolejnym projektem.
„Child of God”, reż. James Franco
Po tym, jak James Franco dał sobie radę z adaptacją „As I Lay Dying” Faulknera, z niecierpliwością czekam na jego kolejne filmy. Faulkner stworzył powieść skrajnie niefilmową – strumień świadomości, niemal sześćdziesięciu bohaterów, piętnastu narratorów, a Franco mimo wszystko dał radę. Tym razem opowieść oparta na prozie Cormaca McCarthy’ego oraz życiorysie seryjnego zabójcy działającego w latach pięćdziesiątych (Eda Geina). Znów zapowiada się brudny, lepki i przejmujący klimat, który przyprawia o ciarki na plecach. Jeśli Franco nie podwinie się noga, to oficjalnie znajdzie się na mojej liście najciekawszych amerykańskich reżyserów. Recenzje zróżnicowane – od narzekania na intelektualną pustkę do pochwał za styl i poprowadzenie historii.
„The Zero Theorem”, reż. Terry Gilliam
Czy trzeba coś więcej dodawać? Film Gilliama to zawsze absolutne must see. Tym razem w obsadzie Christoph Waltz (rola główna), Tilda Swinton, Matt Damon. Anglik opowiada historię geniusza komputerowego, który postanawia odkryć tajemnicę ludzkiej egzystencji. U każdego innego reżysera zabrzmiałoby to pretensjonalnie, ale w przypadku Gilliama elektryzuje, przywodzi na myśl poprzednie dokonania twórcy osadzone w podobnym klimacie („Brazil”, „12 małp”).
Publiczność jest na tak (100% przy niemal 150 głosach na Rotten Tomatoes). Krytyka, jak to przy wielkich nazwiskach, podzielona. Wszyscy zgadzają się, że pod kątem wizualnym Gilliam nie zawodzi i tworzy kolejny sugestywny i szalony świat, pełen charakterów typowych dla jego kina. Duża część twierdzi jednak, że „The Zero Theorem” jest jedynie wydmuszką lub kinowym rollercoasterem. Wszystko pięknie wygląda, ładnie świeci, ale treść gdzieś się rozmywa, brak w tym wszystkim klarownego sensu. Ja wierzę w Gilliama i na film o komputerowym geniuszu czekam z utęsknieniem.
„Under the Skin”, reż. Jonathan Glazer
Glazer sprowadza na Ziemię przybysza z innej planety i ukrywa go w skórze Scarlett Johansson (doskonały wybór). Istota podróżuje po Szkocji i obserwuje ludzi oraz codzienne wydarzenia z perspektywy kogoś z zewnątrz. Na jej drodze pojawiają się mężczyźni, którzy starają się uwieść piękną kobietę. Scarlett wykorzystuje swoje walory, aby kusić i unicestwiać.
Jonathan Glazer to bezapelacyjnie interesujący twórca, który na co dzień pracuje wśród wizualnego chaosu związanego z teledyskami (między innymi teledyski Jamiroquai, Blur, Radiohead, Nicka Cave’a & The Bad Seeds). Jego pomysł intryguje, a film – mimo nieprzeciętnych walorów estetycznych i fantastycznych konotacji – skupia się ponoć na sprawach na wskroś zwyczajnych, takich jak kondycja współczesnego człowieka, kult indywidualizmu i alienacja jednostki. Krytycy niemal jednogłośnie przyklaskują, wielu upatrywało w Glazerze faworyta do Złotego Lwa. Dla mnie jedna z najbardziej oczekiwanych premier roku.
„Kaze Tachinu”, reż. Hayao Miyazaki
Filmy Ghibli, nawet te odrobinę słabsze, zawsze są dla mnie wielkim przeżyciem, a nazwisko Miyazakiego wywołuje uśmiech na twarzy. „Kaze Tachinu” nie może się nie udać. Klasyczna kreska mistrza i epicka historia o miłości, przyjaźni i marzeniach – tym razem o lataniu i projektowaniu samolotów. Miyazaki zapowiedział, że to ostatni film w jego karierze. Japończyk nie pierwszy raz mówi o zejściu ze sceny, a ja nie pierwszy raz mam nadzieję, że jego pracoholizm ponownie da znać o sobie i wyczaruje nam kolejne niezwykłe światy. Krytycy niemal jednogłośnie na tak – nie mogło być inaczej.
„Gravity”, reż. Alfonso Cuaron
„Gravity” niemal nie zbiera negatywnych recenzji. Jest ich tak mało, że wydają się być jedynie kiepskimi prowokacjami mającymi na celu tanią manifestację swojej recenzenckiej wyjątkowości. Prawdopodobnie każdy z nas widział już niesamowite trailery, które zapowiadają jeden z najciekawszych filmów science-fiction ostatnich lat. Pod względem technicznym film Cuarona jest ponoć bezapelacyjnym arcydziełem. Co najlepsze, sprawdza się on jednak również jako skrajnie minimalistyczny dramat rozpisany na dwójkę bohaterów (Clooney, Bullock). Nie mogło być lepiej. „Gravity” jest u mnie obecnie numerem jeden na liście „must see” i najciekawszą propozycją tegorocznej Wenecji.
„Locke”, reż. Steven Knight
Półtorej godziny w jednym samochodzie z Tomem Hardym, który pruje przez oświetlone światłem latarni ulice jedynie ze względu na dziwny telefon, jaki otrzymał na początku filmu. Całość nakręcona w czasie rzeczywistym, a więc mamy do czynienia z teatrem jednego aktora, widowiskiem surowym i minimalistycznym, dalekim od taniego efekciarstwa i teledyskowego montażu filmów z samochodami w tle. Na stołku reżysera Steven Knight, znany między innymi ze scenariuszy do „Eastern Promises” oraz „Dirty Pretty Things”. Krytycy są zachwyceni zarówno formą Hardy’ego, jak i siłą oddziaływania samego filmu. Zresztą, czy „one man show” w wykonaniu Bronsona może wypaść źle? Nie sądzę.
„Moebius”, reż. Kim Ki-duk
Wstęga Moebiusa to konstrukcja bez końca i początku. U Kim Ki-duka jest ona symbolem relacji pomiędzy ludźmi, które nieustannie składają się z nienawiści, miłości, zadawania sobie wzajemnych ran i próby ich opatrzenia. „Moebius” jest ponoć pełen kontrowersji, a nawet perwersji. Niektórzy zarzucają mu, że momentami zmienia się wręcz w teatr obrzydliwości. Nie wierzę jednak w to, że Kim Ki-duk epatuje tego typu scenami bez przyczyny, jedynie dla wprawienia widza w osłupienie. Koreańczyk przyzwyczaił mnie do kina inteligentnego i silnie skupionego na problemach dzisiejszego społeczeństwa. Wątpię, aby w przypadku „Moebiusa” zmienił swoje podejście, dlatego chętniej przyglądam się tym pozytywnym recenzjom i czekam na możliwość obejrzenia.
„Ukraina ne Bordel”, reż. Kitty Green
Femen na stałe wpisał się w kulturalną mapę świata, dlatego dziwi fakt, że tak ciężko znaleźć rzetelne opracowania dotyczące organizacji. Kitty Green usiłuje zajrzeć za fasadę budowaną z kontrowersji związanych z występami topless i uzmysłowić publiczności kto koordynuje działania aktywistek. Okazuje się, że kwestia „skrajnego feminizmu” kobiet z Femenu nie jest tak jednoznaczna, na jaką kreują ją światowe media. Green mieszkała z pięcioma aktywistkami i sama uczestniczyła w działaniu grupy – dokument z wewnątrz zawsze w cenie. Pozostaje jednak pytanie, czy autorka nie będzie usiłowała nakręcić laurki, choć pierwsze opinie raczej na to nie wskazują).
„Palo Alto”, reż. Gia Coppola
Reżyserski debiut wnuczki Francisa Forda i bratanicy Sofii Coppoli. W „Palo Alto” interesujący jest przede wszystkim temat oraz inspiracje reżyserki. Grupa młodych ludzi stoi na progu dorosłości, musi dokonać ważnych wyborów, ale w tle wciąż przewijają się seks, alkohol oraz narkotyki. Inspiracją dla Coppoli była książka („Palo Alto Stories”) oraz takie filmy jak „American Graffiti”, „The Outsiders”, „The Virgin Suicides” (ukłon w stronę Sofii) czy „The Last Picture Show”. Same dobre i bardzo dobre tytuły. W rolach głównych James Franco, Emma Roberts (lubię dziewczynę, choć nie do końca wiem dlaczego), Jack Kilmer (syn Vala Kilmera, który nie tak dawno grał główną rolę w „Twixt” Francisa Forda – przypadek?) i Zoe Levin („Najlepsze najgorsze wakacje”). Zapowiada się ciekawie, choć w tym przypadku niezwykle łatwo o potknięcie. Krytyka raczej podzielona.
Mimo tego, że werdykty jury wprowadziły wielu widzów oraz krytyków w osłupienie, tegoroczna Wenecja przyniosła nam solidną dawkę interesujących tytułów. Pozostaje mieć nadzieję, że polscy dystrybutorzy odwiedzali odpowiednie sale.