WARRIOR NUN. Walka z demonami nudna jak flaki z olejem
Serial Warrior Nun oparty jest na komiksie z lat 90., którego twórcą jest Ben Dunn. Jeżeli nie jesteście wielkimi fanami komiksów, to jego nazwisko niewiele wam powie. Historia skupia się na losach kobiety – Avy Silvy – przywróconej do życia dzięki tajemniczej anielskiej aureoli. To wcześniej ofiara nadużyć w sierocińcu, a teraz wojowniczka, która potrafi zobaczyć demony żyjące w naszym świecie. Również produkcja Netflixa koncentruje się na takim podejściu do historii. Jednak to, co potencjalnie zagrało w komiksie, zupełnie nie sprawdza się na małym ekranie.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam zwiastun tej produkcji, stwierdziłam, że muszę ją koniecznie obejrzeć. Byłam nastawiona na ciekawe widowisko z siłami nadprzyrodzonymi w tle, gdzie główna bohaterka, notabene osoba niewierząca, będzie musiała walczyć z demonami, ramię w ramię z tajnymi zgromadzeniem zabójczych chrześcijańskich wojowniczek. Początkowo wydawało mi się, że będzie to produkcja w pewien sposób nawiązująca do świetnego przecież serialu o Buffy. Okazuje się jednak, że nowa propozycja Netflixa jest nudna, tandetna i co najważniejsze – mało angażująca widza w historię prezentowaną na ekranie.
Pierwszy odcinek pokazuje niestety, jak będzie wyglądał cały sezon. Długie ekspozycje, ujęcia na pięknych, młodych i naćpanych, rywalizacja między siostrami, która jest zupełnie niewiarygodna, oraz wiele walk, których choreografia zostawia bardzo wiele do życzenia. Byłam zdziwiona, że to produkcja Netflixa, gdyż poziomem bardzo odstaje od innych seriali wyprodukowanych przez tę platformę.
Jednym z problemów, jaki mam z tym serialem, jest fakt, iż główna bohaterka przez większość sezonu imprezuje z ludźmi, których poznała przypadkiem w pierwszym odcinku. I nie wnosi to absolutnie nic do charakterystyki postaci. Po obejrzeniu całego sezonu miałam kłopot z tym, jak skategoryzować główną protagonistkę. Bo jestem w stanie zrozumieć, że całe życie spędziła na wózku, w sierocińcu i dlatego ma problemy w kontaktach międzyludzkich, ale ona zachowuje się, jakby pierwszy raz w życiu widziała ludzi i jest to dla niej ogromne przeżycie.
Trzeba jednak przyznać, że portugalska aktorka Alba Baptista stara się wyciągnąć z roli jak najwięcej może, mimo iż scenariusz nie daje jej wiele do pola do popisu. Z jednej strony gra dziewczynkę, która nie wie, co zrobić ze swoim życiem, a z drugiej nieumarłą zabójczynię demonów, która daje się wpuścić w maliny praktycznie od samego początku. Reszta obsady też stara się dać z siebie wszystko, jednak jest to trudna sztuka, kiedy każdej z sióstr przypisana jest jedna cecha charakteru i nic poza tym. Oczywiście serial Fleabag nauczył mnie, żeby nigdy nie ufać seksownym księżom – i tak też jest w tym przypadku.
Jeżeli chodzi o fabułę, to jest dość słabo. Zupełnie nie wciągnęła mnie ani główna historia, ani wątki poboczne. Może dlatego, że wloką się niesamowicie długo. Po obejrzeniu kilku pierwszych odcinków błagałam twórców, by coś w końcu zaczęło się dziać. Niestety produkcja cierpi na słabe scenopisarstwo i słabe tempo. Widać, że twórcy już zamarzyli sobie kolejne sezony, zupełnie nie koncentrując się na tym. Wydaje mi się, że skoro bierzemy stary jak świat motyw wybrańca, to można by chociaż wysilić się nad rozterkami takiej osoby czy przesłankami, które kierują jego wyborami. Tu nie mamy absolutnie nic. Oprócz tego cliffhanger jest tak oczywisty i wręcz bolesny do oglądania, że w żaden sposób nie zachęciło mnie to do obejrzenia przyszłych sezonów.
Warto zaznaczyć, iż każdy kolejny odcinek pełen jest monologów dotyczących religii oraz wiary. I nie traktowałabym tego jako zarzutu, bo debaty na ten temat są niezwykle ciekawe, ale w tym przypadku mam do czynienia z dysputami osób, które na własnej skórze doświadczyły boskiej mocy, więc dyskusje odnośnie do tego, czy Bóg istnieje czy nie, wydają się dość nie na miejscu. Podobnie zresztą jak finalny monolog. Dlaczego? To jeden z większych spoilerów serii, którego nie mam zamiaru zdradzać.
Kolejną rzeczą, która fatalnie wypada w serialu, jest CGI. Projekty potworów nie robią żadnego wrażenia i nie mają absolutnie żadnej osobowości. Niestety jak na Netflixa cyfrowe projekty okazują się jednymi z najsłabszych elementów produkcji. Główny przeciwnik, Tarasque, jest warczącym, ognistym potworem z zamiłowaniem do przebijania ludzi, a reszta demonów to upiory pod postacią czerwonej mgły, zamieniające ludzi w zombie. Totalne meh. Jaki jest cel ich istnienia w serialu? Ano są tylko po to, by popychać fabułę do przodu i pokazywać konsekwencje ignorowania otaczającego nas zła. Jednak dalej jest to przedstawione w sposób dość łopatologiczny.
Warrior Nun miał zadatki na serial na tzw. pełnej, z wybuchami, epickimi zwrotami akcji oraz wciągającą historią – taką Buffy dla współczesnej młodzieży. Jednak tak się nie stało. Wiele elementów, które mają zaskakiwać widzów, jak chociażby finałowa scena, nie robią żadnego wrażenia, gdyż już w połowie sezonu wiadomo, o co chodzi. Rozwój postaci jest prawie zerowy, wszystko inne zaś jest na wskroś wtórne, wielokrotnie wykorzystywane w innych, dużo lepszych produkcjach. Fabuła jest zbyt rozciągnięta, przez to wiele odcinków jest po prostu nudnych z powodu ciągłych ekspozycji. Akcja dzieje się od wielkiego dzwonu i jest mało efektowna. Zabrakło dobrych umiejętności scenarzysty i tajemnicy, która angażowałaby widza. Niestety, ale kilka efektownych kopniaków w wykonaniu pań nie jest w stanie zrekompensować straconego czasu poświęconego na obejrzenie tego serialu.