TOMBSTONE
Wyatt Earp to postać bardzo wdzięczna dla kina. Urodzony w latach czterdziestych XIX wieku stróż prawa (ale też i farmer, poszukiwacz złota, zagorzały karciarz, a nawet… właściciel saloonu) wielokrotnie pojawiał się w różnych formach na małym i dużym ekranie, a filmów bezpośrednio mu poświęconych powstało więcej, niż można zliczyć na palcach obu rąk. Nic dziwnego, skoro będąc jedną z największych legend Dzikiego Zachodu, Earp był także jedną z nielicznych, które doczekały epoki ruchomego obrazu. Co więcej, ostatnie lata życia spędził on właśnie w Kalifornii, nieraz służąc jako historyczny konsultant początkującym reżyserom pokroju Johna Forda. Hollywood wielokrotnie próbowało zatem uchwycić jego bogate życie na celuloidowej taśmie. Najczęściej skupiało się przy tym jednak na słynnej strzelaninie w koralu O.K. i pobycie Wyatta w miasteczku dorównującym mu sławą – Tombstone.
I to właśnie na tym okresie żywota Earpa – podobnie jak opisane już w cyklu Miasto bezprawia – skupia się film George’a P. Cosmatosa. Reżyser Cobry – zarekomendowany zresztą przez Sylwestra Stallone’a do tej roboty – ogółem miał co prawda stosunkowo niewielki udział w sukcesie projektu, który okazał się dla niego ostatnim tak znaczącym tytułem w dorobku (oraz przedostatnim w ogóle), ale to jednak jego nazwisko dumnie widnieje w napisach początkowych. Nie jest tam zresztą osamotnione, gdyż za powstaniem Tombstone stoi cała masa tak zwanych przekozaków i prawdziwych legend dziesiątej muzy. A największe wrażenie robi oczywiście pęczniejąca od gwiazd obsada.
Kogo tu nie ma!
Nie licząc idealnego Wyatta, jakim jest Kurt Russell, oraz Sama Elliotta i Billa Paxtona jako jego braci, odpowiednio Virgila i Morgana (z jakichś przyczyn zignorowano obecność w tych wydarzeniach Warrena i Jamesa Earpów), na ekranie możemy podziwiać w wysokiej formie takie sławy, jak: Val Kilmer (przyjaciel Wyatta, rewolwerowiec Doc Holliday), Powers Boothe i Michael Biehn (przywódcy bandy Kowbojami zwanej), Charlton Heston, Jason Priestley, Jon Tenney, Stephen Lang (który ponoć przez większość okresu zdjęciowego chodził nawalony jak stodoła), Thomas Haden Church, Michael Rooker, Billy Bob Thornton, Tomas Arana, Robert John Burke, Billy Zane, John Corbett, Terry O’Quinn czy Frank Stallone. Stawki dopełniają śliczna Dana Delany i „nasza” Joanna Pacuła w roli kochanki Hollidaya, Wielkonosej Kate. Wisienką na torcie jest natomiast narracja z offu samego Roberta Mitchuma, którego wypadek na planie ostatecznie wykreślił jego udział w projekcie jako seniora rodu Clantonów (na ekranie pojawia się natomiast jego syn, Christopher). Na drugim planie można także zaobserwować… Wyatta Earpa – aktor i potomek słynnego stróża prawa wciela się tutaj w Billy’ego Claiborne’a.
I owszem, część z tych osób była w owym czasie mało lub kompletnie nieznana. Nie zmienia to jednak faktu, że każda z nich ma tu swoje pięć minut, a ich udział znacząco ubarwia opowieść, jedynie podnosząc wartość filmu – i tak już bardzo dobrego. To właśnie między innymi dzięki doskonałemu aktorstwu Tombstone żyje i zachwyca. Każda, nawet najmniej znacząca postać jest tutaj wyrazista, posiada odpowiedni charakter i odróżniające ją od reszty otoczenia cechy, dzięki którym potrafimy każdego z osobna zapamiętać i umiejscowić w historii, nawet jeśli nie znamy jego personaliów.
Co więcej, nawet biorąc pod uwagę, że na podstawowym poziomie jest to pojedynek pomiędzy Russellem, Kilmerem i Biehnem – z której to trójki zdecydowanie bryluje ten drugi, zaliczając przypuszczalnie rolę życia, wielka szkoda, że tak niedocenioną wśród krytyki – to, jak rzadko kiedy, nikt z pozostałych członków obsady nie pozwala się im przytłoczyć. Poza kolorytem wnoszą oni do produkcji także potrzebne emocje i bardzo wiarygodnie nakreślają niezwykle bogate relacje między bohaterami – zarówno te miłosne, jak i przepełnione nienawiścią.
I tutaj kryje się kolejna siła filmu, który okazuje się dalece bardziej złożony i dojrzały niż przeciętny blockbuster.
Całość znakomicie i jakże zgrabnie balansuje na granicy prawa, dobra i zła. Sympatyzujemy co prawda z Earpem i jego rodziną, i to jemu kibicujemy, gdy poluje na rozjuszonych Kowbojów. Ale ten konflikt jest naprawdę solidnie podbudowany i nie dzieli się na typowych rzezimieszków i prawych, krystalicznie czystych bohaterów. Już sama przyjaźń Wyatta z Hollidayem – jakże pięknie pokazana, acz też odrobinę przeidealizowana – nastręcza moralnych problemów, do których następnie dochodzi cała masa sytuacji, gdzie będący wszak na „policyjnej emeryturze” Earp traci kontrolę nad zdarzeniami, które niejako sam zaognił. Można zatem nie lubić kowbojów, ale łatwo ich zrozumieć. To postaci wielowymiarowe, z podobnym do Wyatta i Doca bagażem doświadczeń, tak samo jak oni uciekający od demonów przeszłości; ludzie, których niełatwo rozszyfrować, mający swoje racje oraz odchyły. Etyka czynów jest więc niejednokrotnie kwestionowana, a poszczególne granice łatwo potrafią się zatrzeć. Nie dziwi więc, że konflikt wisi w powietrzu już od napisów początkowych, a jego uczestników nijak nie można podzielić na zwycięzców i przegranych, niezależnie od ilości wystrzelonych kul. Cierpią tu wszyscy, acz głównie osoby postronne, mityczni niewinni ludzie.
Oczywiście w starciu z faktami wiele rzeczy z życiorysu Earpa zostało nieco wybielonych tudzież miejscami zmodyfikowanych kosztem większego dramatyzmu. Acz trzeba oddać twórcom, że i tak wyszedł im niezwykle efektowny film, będący zdecydowanie najwierniejszym historycznym kronikom (które tuż po słynnej strzelaninie donosiły o rzezi, mordzie i samosądzie dokonanym na krnąbrnych członkach bandy). Nie czuć w nim fałszu, choć podejrzewam, że autentyczność prawd, o ile takowe w ogóle były po której ze stron, rozmyła się już dawno w bezlitośnie przemijającym czasie i kolejnych wariacjach na własny temat. Zważywszy zresztą na liczne zawirowania produkcyjne, Tombstone i tak zadziwia dużą spójnością. I nawet jeśli nie wykorzystuje w pełni wyjściowego potencjału i wydaje się „poszarpany”, daleko mu do rozczarowania, a zdecydowanie bliżej do zachwytów.
Pomijając plotki o tym, że bliski reżyserii filmu był John Carpenter; że jeden z weteranów kina, kompozytor Jerry Goldsmith miał pierwotnie oprawić w nuty kolejny w swoim dorobku western (już rok później, na rzecz Wystrzałowych dziewczyn, po raz ostatni napisał muzykę do tego gatunku); że Richard Gere o mało nie został Earpem (!!!), a Willem Dafoe Hollidayem; że Mickey Rourke odrzucił rolę Johnny’ego Ringo, a Glenn Ford był ponoć zakontraktowany jako wiekowy szeryf White (w rzeczywistości był to człowiek o wiele młodszy), ale podzielił zdrowotny los Mitchuma i wykreślono go z projektu. Abstrahując od tego wszystkiego, na pewno pełnoprawnym „ojcem” Tombstone był Kevin Jarre. Nie mający nic wspólnego ze słynnymi muzykami człowiek odpowiadał bowiem nie tylko za scenariusz, co początkowo właśnie też za reżyserię. Tradycyjnie pomiędzy nim a producentami doszło jednak do artystycznych różnic, najpewniej rozbijających się o kształt, a co za tym idzie, także długość gotowego dzieła.
Tombstone było początkowo o wiele dłuższe od nieco ponad dwugodzinnej wersji, która weszła na ekrany kin.
I owszem, na DVD trafiła po latach edycja reżyserska, lecz trudno traktować te cztery dodatkowe minuty niewiele wnoszącego do opowieści materiału poważnie – a już na pewno nie jest to próba oddania pełnej wizji Jarre’a, który planował zrobić z Tombstone iście epickie widowisko, szczegółowo oddające życia wszystkich zaangażowanych w przedstawione wydarzenia. Tymczasem został zwolniony, a jego miejsce zajął… Kurt Russell, który przyjął na siebie reżyserskie brzemię w oczekiwaniu na zastępstwo i w obawie przez zawieszeniem zdjęć. Ostatecznie, zanim zjawił się Cosmatos i zlecił stosowne przycięcie skryptu, skupiając się tym samym głównie na rodzinie Earpów, gwiazdor zdołał już samodzielnie nakręcić większość materiału. Na ile w tym prawdy, a na ile jej dociekania trudno orzec – zwłaszcza że większość zainteresowanych przez lata zdążyła się już wykruszyć.
Jarre – autor wcześniejszej Chwały oraz późniejszego, udanego uwspółcześnienia Mumii – odszedł przed pięcioma laty na serce. Z kolei Cosmatosa, który zadedykował Tombstone swojej zmarłej podczas produkcji filmu żonie, po latach milczenia w 2005 roku zabrał rak płuc. Nie żyją także wspomniany Goldsmith, ceniony operator, William A. Fraker, którego soczyste, mieniące się barwami zdjęcia wprawiają w życie ruchomy obraz; oraz część z wykładających kasę włodarzy wytwórni. Faktem jednak, że skrawki niektórych scen, które nie dostały się ani do filmu ani też nie trafiły na domowe nośniki w postaci bonusa, majaczą w zwiastunach produkcji. Całego zamysłu wizji Jarre’a można natomiast zasmakować w książkowej nowelizacji scenariusza, autorstwa Gilesa Tippette’a o tym samym tytule.
To wszystko przestaje mieć jednak znaczenie, gdy sięga się po gotowy produkt. Film, w którym po raz piąty i (jak na razie) ostatni dzielą ze sobą ekran Biehn i Paxton (pamiętni, nagminnie myleni ze sobą marines z sequela Obcego), to rzadki przykład kina, które mimo swych wad i nieścisłości po prostu działa. Niemal pod każdym względem wszystko tu gra i cyka. Bawi, intryguje, wciąga. Można mieć do Tombstone parę poważnych zastrzeżeń, a mimo to za każdym razem ogląda się ten męski etos z wypiekami na twarzy, zawsze smakuje on równie dobrze. A kto wie, czy z powtórnymi seansami, podczas których wyłapuje się kolejne detale drugiego planu i smaczki pokroju pozornie niedostrzegalnych wpadek lub niuansów, nie wydaje się nawet lepszy niż poprzednio.
A przecież żadna to rewolucja w gatunku, arcydzieło czy artystycznie wykwintny obraz. Narracyjnie i technicznie to po prostu solidna, rzemieślnicza robota.
A jednak sprawia wrażenie na swój sposób wyjątkowej. Atmosferze tej na pewno pomogło kręcenie zdjęć w autentycznych lokalizacjach rzeczonego miasteczka, które jednakoż także nieco podrasowano na hollywoodzkie potrzeby. Ekipa narzekała co prawda na potworne upały, które trzeba było zdzierżyć pod kilkoma warstwami kunsztownych kostiumów z epoki; jak i zatrzęsienie skorpionów. Ale ich trud i poświęcenie (Val Kilmer podczas swej ostatniej sceny leżał na wyłożonym lodem łożu, by móc lepiej oddać śmiertelny stan swego bohatera) się opłaciły. I to nie tylko w skali finansowej, gdzie przy dwudziestu pięciu milionach budżetu film zarobił ponad dwukrotnie więcej zielonych.
Chociaż na koncie tej produkcji trudno szukać konkretnych, ważnych nagród branżowych, to jednak krytycy szybko docenili pracę Cosmatosa i spółki, okrzykując ją na przykład mianem „jednego z najwspanialszych westernów, jakie kiedykolwiek powstały”. Z czasem zresztą status oraz akcje Tombstone – z perspektywy historii de facto ostatniego tak wielkiego, dostojnego westernu – jedynie poszły w górę. Tym samym wpędzając w kompleksy i od początku stawiając na z góry przegranej pozycji jeszcze bardziej ambitną wersję Kevina Costnera i Lawrence’a Kasdana, których Wyatt Earp wszedł do kin niespełna pół roku później i był uważany za nudną porażkę. Nie do końca słusznie, ale to już inna historia…
A tymczasem, jeśli rozglądacie się za czymś na rozpoczęcie przygody z danym gatunkiem albo po prostu nie macie pomysłu na wieczorny seans, nie musicie szukać dalej. Tombstone poleca się samo słowami Doca Hollidaya:
I’m your huckleberry!
korekta: Kornelia Farynowska