search
REKLAMA
Recenzje

TOM HORN

Jacek Lubiński

16 grudnia 2016

REKLAMA

Urodzony w listopadzie 1860 roku Thomas Horn Junior był prawdziwym człowiekiem Zachodu. Z pozoru najemnikiem, bowiem za kilka groszy imał się różnych zajęć, nie tylko poganiania bydła. Część znała go zatem jako zwykłą spluwę do wynajęcia, inni jako detektywa agencji Pinkertona, jeszcze inni jako swoistego rangera, interpretatora lub zwiadowcę. Miał także za sobą udaną służbę wojskową, zaznaczając się między innymi przy pojmaniu Geronimo. Przede wszystkim był jednak definicją wolnego człowieka – zawsze w siodle, gdzieś tam, samotnie pośród prerii, stanowił idealne urzeczywistnienie słów znanej piosenki My rifle, pony and me.

Poniekąd czyniło to z niego również i człowieka nieprzystępnego, tajemniczego, wokół którego często krążyły plotki, domysły, narastały legendy. Sądzono, że w ciągu czterdziestu trzech lat swojego życia zabił blisko siedemnaście osób. Na początku nowego stulecia skazano go jednak za zbrodnię, której nikt nie potrafił mu z czystym sercem udowodnić. Plotki i poszlaki wskazujące na to, jakoby Tom Horn z zimną krwią (oraz z okrutnie dużej odległości) zastrzelił czternastoletniego Williego Nickella, wystarczyły, aby w 1903 roku – na dzień przed swoimi urodzinami – zawisnął na stryczku. Jak na upartego kowboja przystało, Horn do samego końca nie dał swoim oskarżycielom satysfakcji. Co więcej, będąc w więzieniu, napisał nawet autobiografię Life of Tom Horn: Government Scout and Interpreter – która również niczego nie wyjaśniła.

Po taką osobowość kino prędzej czy później musiało zatem sięgnąć.

Wydaje się w dodatku, że stało się tak nazbyt późno. Lecz film z 1980 roku, z leciwą, w owej chwili niestety umierającą już legendą dziesiątej muzy, Terence’em Stevenem McQueenem (nie mylić z czarnoskórym reżyserem czasów obecnych!) bynajmniej nie był pierwszą próbą przeniesienia życia Toma Horna na celuloidową taśmę. Hollywood już od lat zabiegało o filmową wersję jego przygód – z marnym jednakże skutkiem. Co nie dziwi, już sam Książę westernu, czyli John Wayne, miał wcielić się w tego (anty)bohatera w The Saga of Tom Horn, lecz z różnych przyczyn projekt nie doszedł do skutku. Podobnie jak i późniejsza o kilka dekad produkcja United Artists z Robertem Redfordem, który ostatecznie wcielił się w innego twardego „człowieka gór”, Jeremiasza Johnsona. Przez wiele lat Horn zatem głównie inspirował twórców Fabryki Snów, stanowiąc podwaliny między innymi dla postaci Marlona Brando w Przełomach Missouri (rok 1976), do których scenariusz również napisał Thomas McGuane, prywatnie zresztą specjalista w tym kontrowersyjnym temacie.

W końcu na moment przed wielkoekranowym poematem ze smutnym McQueenem na ekrany telewizorów zawitało czterogodzinne dzieło Mr. Horn (1979) z Davidem Carradine’em i Richardem Widmarkiem. Ale ani ono, ani rzeczony Tom Horn w reżyserii anonimowego dla publiczności Williama Wiarda nie odniosły sukcesów. Wersja z „McQ” z nawiązką zwróciła swój skromny, trzymilionowy budżet, niemniej uważana była w momencie premiery za dużą porażkę, także artystyczną. Po dziś dzień to jednak najwierniejsza (i w sumie jedyna) wersja historycznych wydarzeń, jakkolwiek tradycyjnie na potrzeby rozrywki ciut udramatyzowana.

Reżyser – i tak będący zresztą jedynie narzędziem w rękach McQueena – całkiem zgrabnie lawiruje między emocjami.

Z jednej strony przedstawia Horna jako romantyka, który nieśmiało romansuje z lokalną nauczycielką (znana z Dynastii piękna Linda Evans). Jest pocieszny, gdy nie potrafi poradzić sobie z egzotycznymi potrawami i gdy samotnie przełyka resztki dumy po przypadkowym starciu z mistrzem ringu. Naiwnie zatraca się też aż do przesady w pięknie gór Arizony (która wraz z Meksykiem udaje Wyoming), w czym z pewnością pomaga mu stonowana, liryczna muzyka Ernesta Golda – w przeciwieństwie do kompozycji Jerry’ego Fieldinga z wersji telewizyjnej, wciąż niewydana. Z drugiej strony widzimy go także, a może przede wszystkim jako twardego kowboja, niebojącego się pociągnąć za spust i niemającego dla swoich przeciwników litości. Okazjonalne strzelaniny, choć nie ma ich dużo, nakręcone zostały z niemalże z dokumentalną manierą, łatwo siejąc wątpliwości w widzu, który – tak jak John Coble w interpretacji Richarda Farnswortha – zdążył już polubić Horna.

Znamienna jest tutaj zwłaszcza sekwencja, w której nasz bohater w jednej chwili radośnie kupuje zapasy, by za moment bez większych problemów zabić na oczach gawiedzi czyhającego na niego draba. Ten prosty, bezkompromisowy moment, skąpany w błocie i zimnym, niemalże bezdusznym obiektywie Johna Alonzo – na co dzień specjalisty od kina akcji i komedii – rozwiewa wszelkie wątpliwości względem możliwości Horna, jego skłonności do przemocy. Cóż jednak z tego, skoro już po chwili znowu jawi się on nam jako sympatyczny gość – charakterny everyman, z którym chętnie napilibyśmy się kielonka whisky. W całościowym ujęciu on sam pada wszak ofiarą politycznych układów i nieczystych zagrywek. Jego los trafnie podsumowuje zatem cytat z późniejszego o dekadę Bez przebaczenia Clinta Eastwooda:

„Zasługi nie mają tu nic do rzeczy”.

Dokładnie te same słowa można odnieść do powstającej w bólach i generalnie skreślonej już na starcie produkcji – jedynej w karierze McQueena z niechlubną kategorią R. Chociaż zdjęcia do niej trwały w sumie zaledwie dwa miesiące, ogromne ego, jak i nieustanne problemy aktora stanowiły dla całej ekipy prawdziwą męczarnię. Dość napisać, że przez plan przewinęło się aż pięciu różnych reżyserów, z których każdy był zwalniany ze względu na – jak to się teraz ładnie mówi – różnice artystyczne. Gwiazdor, w owej chwili przygasły, bezustannie kaszlący i nerwowy, poróżnił się zarówno z legendarnym Donem Siegelem, jak i jego błyskawicznymi następcami: Elliotem Silversteinem i Jamesem Williamem Guercio. Skończyło się na tym, że sam nadzorował niemal cały proces powstania filmu. Ale z uwagi na restrykcyjne przepisy branży i tak potrzebował figuranta, jakim stał się finalnie Wiard, dla którego był to tym samym pierwszy i ostatni film kinowy.

Te zmiany oraz równie liczne przeróbki scenariusza (jedna z odrzuconych wersji stała się podstawą dla wspomnianego Mr. Horn) spowodowały opóźnienia w postprodukcji. A ją z kolei zabili producenci, najwyraźniej nie wiedzący, co z gotowym materiałem zrobić. Montaż zdawał się nie mieć końca, bowiem próbowano posklejać tę historię zarówno w sposób tradycyjny, jak i za pomocą ciągłych retrospekcji (tak powstało chociażby alternatywne zakończenie, którego nigdy nie wypuszczono). Odwlekało to tylko w czasie planowaną premierę, zapowiadaną dodatkowo tandetnymi hasełkami rodem z kina akcji klasy B, kompletnie nie pasującymi do wydźwięku filmu – typu „Zobacz jego, zanim on zobaczy ciebie” i „W dniu, w którym przyszli po Toma Horna, nie mogli znaleźć wystarczająco ludzi”. A kiedy do dystrybucji w końcu doszło, film zawitał do kin w limitowanej liczbie kopii i po nieprzychylnych opiniach bardzo szybko w ogóle wycofano go z repertuaru.

Taki obrót spraw z pewnością musiał być olbrzymim ciosem dla McQueena, który od lat nie potrafił odnaleźć się na dużym ekranie.

Dla gwiazdy Bullitta miał być to powrót do pierwszej ligi, próba przypomnienia publiczności o swojej osobie. Nie udało się to wcześniej Wrogiem ludu, który również nie doczekał się pełnoprawnej dystrybucji, ani też wybuchowym blockbusterem wypełnionym najgorętszymi nazwiskami swoich czasów – Płonącym wieżowcem, po którym McQueen przeszedł zresztą na krótką emeryturę. Powrót z niej nie był łatwy. Jego wygórowane żądania finansowe oraz pogarszający się stan zdrowia przekreśliły udział w sequelu …wieżowca, Podnieść Titanica i Supermanie. Sam odrzucił natomiast propozycję udziału w Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia Stevena Spielberga oraz adaptacji Tai-Pana. Do tego doszedł jeszcze rozwód z Ali MacGraw, również negatywnie odbijający się na wizerunku jednego z Siedmiu wspaniałych.

I choć pięćdziesięcioletni wówczas McQueen solidnie przygotował się do tej roli, studiując między innymi autentyczne listy Toma Horna, ostatecznie wypadł w niej nad wyraz blado. W wywiadach zaprzeczał plotkom o raku płuc, ale na planie, jak i później na ekranie, był wyraźnie przygaszony, słabowity, pozbawiony energii – co rzuca się w oczy szczególnie w wymagających wigoru scenach akcji, nakręconych w dodatku dość topornie. Paradoksalnie ten ulatujący z aktora duch nadaje przy tym specyficznej refleksji, wręcz powagi przedstawionym wydarzeniom. A samemu McQueenowi pewnego rodzaju dostojności, która sprawiła, że dany western stał się dla niego osobliwym pomnikiem.

„The King of Cool” zmarł jeszcze w tym samym roku, w Meksyku – tak, jak i jego tragiczny bohater, również w smutnym, listopadowym dniu. Co prawda zdążył on jeszcze zagrać w wypuszczonym kilka miesięcy potem Łowcy Buzza Kulika (dziś kompletnie zapomnianym), lecz to właśnie Toma Horna przyszło się uznawać za jego pożegnanie z ruchomym obrazem.

Znamienne, że to zapisane na celuloidowej taśmie podsumowanie życia i kariery jednego człowieka, staje się tutaj jednocześnie swoistą elegią dla całego Dzikiego Zachodu – podobnie jak wszystkie jego największe legendy wkrótce odpowiednio oswojonego, sprzedanego za grosze pazernym korporacjom i sprowadzonego do miana lunaparkowej rozrywki dla rodzin z dziećmi. Wciąż jednak pociągającego wolnością swej duszy, drzemiącej gdzieś daleko, pośród światła księżyca i majaczących na horyzoncie wzgórz…

Na koniec parę ciekawostek:

  • Widoczna w filmie strzelba Steve’a McQueena to Winchester model 1876, kaliber .45-60 (choć niektóra źródła twierdzą, że .45-75). W prawdziwym życiu Tom Horn używał modelu 1894, kaliber .30-30. Egzemplarz ten można dziś podziwiać w Oklahomie, gdzie jest jednym z eksponatów Hall of Fame w tamtejszym muzeum National Cowboy & Western Heritage.
  • Nietypowa egzekucja Horna została przeprowadzona na szubienicy o nazwie „Julian”. Jest to samoczynne urządzenie mechaniczne, które uruchamia wlana do środka woda, względnie inna ciecz. Używane niezwykle rzadko ze względu na długi czas oczekiwania, który niekiedy sięgał aż pół godziny (!).
  • Niejako tradycyjnie w Wielkiej Brytanii film poddano lekkiej cenzurze, wycinając z materiału około 39 sekund, na które składał się między innymi upadek konia oraz postrzał w głowę. Fragmenty te zostały na szczęście przywrócone na wydaniu DVD.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.moto7.net/ https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor