MEEK’S CUTOFF
W 1845 roku traper i przewodnik Stephen Meek został wynajęty do bezpiecznego przeprowadzenia przez niezbadaną część stanu Oregon grupy osadników. Składająca się z blisko dwustu wozów i tysiąca ludzi karawana zboczyła z głównego szlaku, aby ominąć niebezpieczne, nawiedzane przez Indian okolice Gór Błękitnych i tym samym coraz bardziej zagłębiając się w nieuczęszczane dotychczas przez białego człowieka tereny. Z przyczyn różnych i nie do końca zależnych od niego, Meek – uznawany dotąd za wprawionego pioniera – wkrótce zaczął się mylić, dosłownie wyprowadzając wszystkich w pole. Trudne warunki, częsty brak wody pitnej oraz niesprzyjająca kruchym pojazdom dzika droga sprawiły, że wędrówka jedynie przedłużała się, wprowadzając nieprzyjemny nastrój wśród jej uczestników. Kończyły się zapasy, padały woły, a wkrótce zaczęli ginąć także i ludzie.
Ostatecznie w trakcie trwającej kilka tygodni przeprawy życie straciło ponad 20 osób i przynajmniej drugie tyle umarło z wycieńczenia tuż po jej zakończeniu. Z czasem skrót wytyczony przez Meeka znacząco przyczynił się do rozwoju komunikacyjnego Oregonu i po latach został wpisany na listę najważniejszych szlaków historycznych tego stanu. Sam Meek natomiast, jak i fraza „Meek’s cutoff”, mocno niezasłużenie stały się synonimami tchórzostwa oraz braku profesjonalizmu.
Tak w skrócie przedstawiają się wydarzenia sprzed niemal dwóch wieków, stanowiące niemal filmowy samograj. Z odpowiednim budżetem i wprawnym reżyserem za sterami mógłby to być gotowy, imponujący fresk kostiumowy, godny Doktora Żywago i innych wielkich klasyków. Niestety, na potrzeby X muzy z faktami postanowiła zabawić się jedna z ważniejszych twórczyń współczesnego kina niezależnego, Kelly Reichardt. Reżyserka Wendy i Lucy oraz Night Moves – czyli filmów bliżej w sumie nieznanych polskiej widowni – postawiła zatem na prostotę i minimalizm, wręcz zatapiając historię Meeka i spółki w swym autorskim stylu. Skupiając się na zaledwie garstce bohaterów i pozbawiając skromny, acz kosztujący solidne dwa miliony zielonych projekt jakichkolwiek przejawów widowiskowości, Reichardt wespół ze scenarzystą Jonathanem Raymondem postanowiła nadać całości mocno autentycznego wrażenia.
Meek’s cutoff nie powala zatem formą, a jego westernowe korzenie są jedynie pretekstem do wejścia na bardziej survivalowy grunt.
Szkoda tylko, że żaden z tych gatunków nie znajduje wystarczająco dużo ujścia w filmie Reichardt. Już kij z tym, że nakręcono go w formacie 1.37:1 (czyli ongiś telewizyjnym 4:3), co zabija oczywiście jakikolwiek klimat nieprzepastnej przestrzeni oraz nie pozwala „cieszyć się” widoczkami. Za to przynajmniej dobrze oddaje klimat rosnącej beznadziei i sytuacji bez wyjścia. W zamierzeniu zresztą format ten miał oddawać zawężone widzenie kobiet noszących typowe dla epoki czepki, jak i ogólny brak spojrzenia na życie z szerszej perspektywy – a to, bądź co bądź, ma trochę sensu.
Gorzej, że wszelkie pozostałe, typowo westernowe elementy zostały tu podane w wyjątkowo nieatrakcyjny, beznamiętny sposób. A i względem tak zwanego kina przetrwania całość zdecydowanie nie przekonuje. Bliżej filmowi do swoistej rozprawki na życiowe tematy i o trudach dnia powszedniego. Ślamazarna akcja, niekończące się rozmowy, które nie prowadzą w sumie do konkretów, mają może swój urok i dobrze obrazują – a przynajmniej próbują – ludzi tamtych czasów. Jednocześnie wymagają sporych pokładów cierpliwości, której nijaki finał bynajmniej nie wynagradza. Sączące się leniwie z głośników, jednostajnie rzępolące melodie autorstwa Jeffa Grace’a (Chłód w lipcu), jak i quasi poetyckie, lecz zupełnie wyprane z życia zdjęcia Christophera Blauvelta (Bling Ring) też nie pomagają w odbiorze.
Także solidna obsada – również złożona ze stałych współpracowników Reichardt – wydaje się wypadać zaledwie poprawnie, a ich udział łatwo uznać za zmarnowaną szansę na coś lepszego. Ani Will Patton, ani Paul Dano, ani tym bardziej traktowany w roli dodatku Bruce Greenwood, który wciela się wszak w tytułowego bohatera, nie mają tu zbyt wiele do roboty. Zdecydowanie korzystniej wypada płeć piękna, z perspektywy której obserwujemy kolejne wydarzenia. Jednakże zarówno najsilniejsza w zestawieniu Michelle Williams, jak i delikatne oblicza Zoe Kazan oraz Shirley Henderson grają na subtelnościach, miast charakterami przyciągając do siebie jedynie ciekawymi fragmentarycznie detalami.
Z pasjonującej, niejako monumentalnej historii wyszedł zatem niezbyt angażujący, artystyczny snuj, który zdaje się nie mieć końca. Owszem, nakręcona de facto na terenach Oregonu produkcja jest przez to mocno namacalna, odpowiednio szorstka i cierpka. Ale też i cholernie nudna. Pomimo widocznego zaangażowania twórców w próbę stworzenia czegoś nieszablonowego, trudno opędzić się od myśli o tym, jak bardzo strywializowano materiał wyjściowy (szczególnie po zapoznaniu się z faktami). Nie dziwi zatem fakt, iż przyjęty całkiem pozytywnie film nie zdołał się sprzedać, niemal kompletnie odstraszając od siebie każdego miłośnika pojedynków w samo południe. Trudno wszak polubić western, w którym jedyna wystrzelona kula trafia Panu Bogu w okno, a najbardziej emocjonującą sceną jest widok rozpadającego się w drobny mak o skałę pustego wozu.
Zresztą nawet bez oglądania się na przynależności gatunkowe, Meek’s cutoff jest mocno wymagającym doświadczeniem.
Akcji, jak już wspomniałem, jest w nim tyle, co kot napłakał. Poza tym bohaterowie głównie stoją, chodzą i gadają, a i to czynią w wyjątkowo irytujący sposób. Czyli prawie jak w kinie polskim, tylko po angielsku. Dramaturgii i ekscytacji znajdziemy tu zatem jak na lekarstwo. A wraz z upływem czasu nawet początkowa fascynacja niecodzienną atmosferą i swoistą tajemnicą, jaka może skrywać się za najbliższym pagórkiem, ulatują. I razem z nimi cała energia drzemiąca w pozornie statycznym dziele. Wszelaki potencjał na kino tyleż nietuzinkowe, co wciągające grzebie z kolei finał, który pojawia się nagle i znika równie szybko w napisach końcowych, nie przynosząc satysfakcji, wyjaśnień, bądź jakiejkolwiek refleksji. Ot, jest i tyle – tak jak i cały film.
W ostatecznym rozrachunku dziełu Kelly Reichardt – wciąż bez polskiej dystrybucji, co zapewne nie zmieni się szybko – daleko oczywiście do nieudanego czy też słabego produktu. Co więcej, jego mankamenty dla wielu bardziej wytrwałych widzów stać się mogą silnymi atutami, dzięki którym seans nie tylko nie będzie czasem straconym, ale okaże się też dobrą odtrutką na hollywoodzkie, pełne przepychu i CGI blockbustery. Trzeba zresztą Meek’s cutoff przyznać, że co jak co, ale oryginalny to on jest. Wyjątkowa, na poły pesymistyczna atmosfera oraz dalekie od gatunkowych przyzwyczajeń rozwiązania to jednak za mało, by móc polecić ten tytuł z czystym sercem – zwłaszcza miłośnikom Dzikiego Zachodu.