CZŁOWIEK ZNAD ŚNIEŻNEJ RZEKI
Kiedy myśli się o kinie australijskim, jako pierwsze przychodzą do głowy filmy Petera Weira, Mad Maxy, Krokodyle Dundee z polskim akcentem w postaci uroczej Lindy Kozlowski czy też całkiem przekonujące produkcje grozy pokroju Wolf Creek lub Razorback. Raczej mało kto kojarzy najmniejszy kontynent świata z westernami, choć przecież to ojczyzna Neda Kelly’ego i współczesnych, posępnych poematów Nicka Cave’a owiniętych wokół podobnych klimatów preriowych bandytów. A przecież to właśnie western był w pewnym momencie najbardziej popularnym i kojarzonym reprezentantem tamtejszej dziesiątej muzy. Sukces Człowieka znad Śnieżnej Rzeki, który w latach 80. podbił serca widzów na całym świecie nie dziwi jednak specjalnie. W przeciwieństwie do niedawno przywołanego w cyklu Red Hill, The Man From Snowy River jest bowiem trochę bardziej uniwersalnym filmem, wcale nie tak mocno zakorzenionym w australijskiej kulturze, jak mogłoby się wydawać.
I owszem, dzieło George’a Millera – ale innego niż ojciec wspomnianych Szalonych Maksów – powstało w oparciu o wiersz A. B. Patersona (ksywka „Banjo”), który na stałe wpisał się w życie tamtejszych kolonistów (nie była to zresztą jego pierwsza ekranizacja, bo już w latach dwudziestych powstał niemy film o takim samym tytule), niemalże współtworząc australijskie legendy i mity tak zwanych twardych ludzi bezdroży (zmarłego w 1941 roku autora można zobaczyć na dziesięciodolarowym banknocie, a jego wiersz przeczytać tutaj). Całość osadzona jest w dodatku w przepięknych plenerach Gór Śnieżnych (to te z Górą Kościuszki), których odpowiedników raczej nie znajdziemy w Ameryce Północnej (acz wszystkie zdjęcia powstały na terenie Victorii, a nie na terenach Nowej Południowej Walii, gdzie faktycznie toczy się opowieść). Niemniej historia ta niespecjalnie zależy od geograficznego położenia, a wszelkie zależności bohaterów od danego skrawka ziemi oraz specyficznej kultury Aussies stanowią zaledwie drugo-, a nawet i trzecioplanowe detale – ergo nie mają tak naprawdę znaczenia dla sedna fabuły.
Nie dziwi zatem, że debiut kinowy Millera ujął zwłaszcza Amerykanów, którzy zresztą trochę projekt wspomogli.
Jedną z ważniejszych ról – a raczej dwie role – gra tutaj bowiem prawdziwa legenda jankeskiego przemysłu filmowego, a także gwiazda wielu znakomitych westernów: Kirk Douglas. Wciela się on w stojących po przeciwnych stronach barykady, skłóconych przed laty braci bliźniaków – bogatego właściciela ziemskiego Harrisona i niejakiego Spura, który żyje samotnie na odludziu i cieszy się tym, czym obdarują go góry (czyt. kopie w poszukiwaniu zarobku). Żaden z nich nie jest jednoznacznie zły lub dobry – obaj mają swoje na sumieniu, a grzechem tego pierwszego wydaje się przede wszystkim pycha, która zarówno kiedyś, jak i obecnie potrafi go zgubić. Obu spaja natomiast postać młodziutkiego Jima Craiga (sympatyczny i charyzmatyczny Tom Burlinson – Kanadyjczyk z pochodzenia), który po śmierci ojca musi nagle dorosnąć i znaleźć pracę. Dostaje ją oczywiście u Harrisona, w którego ślicznej córce (Sigrid Thornton) łatwo się zakochuje. Jednocześnie łączy go przyjaźń ze Spurem, który pozostaje dla niego swoistym mentorem.
Historia nie jest zatem wielce skomplikowana ani też specjalnie oryginalna, ale zarazem daleka od tandetnych, wyświechtanych schematów. Scenariusz Cula Cullena i Johna Dixona to naprawdę solidna robota i świetnie wpisuje się w typowe dla XIX wieku, przepełnione rozmachem sagi rodzinne, jednocześnie nie zatracając charakterystycznego dla gatunku ducha wolności. To właśnie – cytując Williama Wallace’a – Freeeeeedooooom! jest tu jednym z motorów napędowych. Drugi to rzecz jasna miłość. A kolejnym wspomniane dorastanie – nie tyle do nowych obowiązków i nieznanego wcześniej uczucia, ale do odpowiedzialności per se. Czasem bowiem, nawet w twardym świecie dorosłych ranczerów, nikt nie chce wziąć na siebie tego brzemienia.
Powiało grozą, lecz mimo że Człowiek znad Śnieżnej Rzeki nosi wszelkie znamiona emocjonującego dramatu w westernowej otoczce (bo, nie oszukujmy się, rzadko sięgają tu po broń) i wypełniają go sceny trzymające na krawędzi fotela, generalnie pozostaje dość przyjemną, lekką rozrywką, której łatwo dać się wciągnąć.
Duża w tym zasługa nie tyle wprawnej ręki reżysera, nad którym i tak czuwał wydający rozkazy producent Geoff Burrowes, ile… cóż, właściwie wszystkich, odpowiednio dobranych do siebie elementów tej powieści. Fabuła jest dostatecznie ciekawa i trudno się w niej do czegoś doczepić. Casting, mimo pierwotnych zamiarów zatrudnienia Burta Lancastera lub Roberta Mitchuma do roli braci, również należy pochwalić (na drugim planie przemykają jeszcze Jack Thompson i Tony Bonner) – podobnie jak wszelkie elementy „rzemieślnicze”, na które z reguły nie zwraca się uwagi, jak kostiumy czy scenografia. Wszystko jest tu na swoim miejscu i do siebie pasuje, nic nie wydaje się najsłabszym ogniwem. Zdjęcia Keitha Wagstaffa dobrze oddają urok australijskich bezkresów, a rytmu nadaje całości zjawiskowo piękna i niesamowicie chwytliwa muzyka Bruce’a Rowlanda – także jeden z największych sukcesów artystycznych Antypodów.
Nie ulega przy tym wątpliwości, że całe show kradną tak naprawdę… konie. Tak zwane Brumby (lub Brumbies), czyli po prostu zdziczałe wierzchowce będące miksem wielu ras sprowadzonych do Australii przez białego człowieka, przykuwają do siebie uwagę ilekroć pojawiają się na ekranie (na czele z widocznym na wszelkich plakatach, czarnym ogierem). W obiektywie Wagstaffa i do taktu muzyki Rowlanda stają się wprost wizytówką filmu, a finałowa sekwencja galopu po stromych zboczach gór jest prawdziwą maestrią audio-wizualną, która pozostaje z nami na długo po seansie. Ba! Nawet po napisach końcowych konie te nie przestają cwałować. A gdy dodać do tego odlskulową, a więc pozbawioną komputerowych cudów, odważną kaskaderkę, to tym bardziej należy się poklask twórcom. A zwłaszcza Burlisonowi, który choć wcześniej rzadko miał okazję uskuteczniać jazdę konną, na planie autentycznie widzimy go w akcji, nawet podczas najtrudniejszych wyczynów, na których powtórkę często nie można sobie było przecież pozwolić.
To wszystko złożyło się na ogromny sukces kasowy i komercyjny, a w rezultacie także status dzieła kultowego (przynajmniej w krainie kangurów).
Przy dość skromnym jak na tego typu widowisko budżecie trzech i pół miliona dolców, produkcja ta zarobiła ich niespełna czterdzieści (sukces ten przebił dopiero wymieniony wcześniej Krokodyl Dundee, którego z kolei niedawno zdystansował czwarty Mad Max – krąg życia się zatem zamknął). W dodatku wyróżniono ją nominacją do Złotego Globu za najlepszy film zagraniczny. Statuetki nie udało się zdobyć (rok 1983 był rokiem Gandhiego), ale film i tak przeszedł do historii australijskiej kinematografii, pociągając za sobą sequel, serial telewizyjny (McGregorowie) i muzyczny show (The Man From Snowy River: Arena Spectacular). Wszystkie cieszyły się popularnością w swojej ojczyźnie, lecz oczywiście żaden nawet nie zbliżył się do tryumfu pierwowzoru, o jakości nie wspominając.
Zawiódł zwłaszcza późniejszy o aż sześć lat Powrót nad Śnieżną Rzekę – już nie w reżyserii Millera, lecz samego Burrowesa – który pod względem fabularnym stoi na wciąż niezłym poziomie, ale z dwukrotnie większym budżetem od studia Disneya ledwo na siebie zarobił. Z pewnością nie pomogły mu roszady obsadowe (Douglasa zastąpił znany z F/X Brian Dennehy) oraz tajemnicze zmiany tytułów w niektórych krajach (w USA zamiast dodać dwójkę do pierwotnego nazewnictwa, ochrzczono film podobnie, jak w Polsce; z kolei w Wielkiej Brytanii widzowie głowili się obecnością niejakiego The Untamed w repertuarze). Oryginalny film to przy tym wciąż swoisty jednostrzałowiec dla całej ekipy.
O urodzonego w Szkocji Millera upomniało się oczywiście Hollywood, w którym zrobił Niekończącą się opowieść II, sympatyczny film o foczce Andre oraz lekko niedocenioną wersję Robinsona Crusoe z – będącym już wtedy numerem 007 – Piercem Brosnanem. O żadnym z tych tytułów nie można było wypowiadać się jednak w superlatywach, Miller zatem szybko powrócił do telewizji. Tam też, oraz na scenie, największe sukcesy święcili potem debiutujący w roli Jima Craiga Tom i jego ekranowa partnerka Sigrid. Oboje pojawili się oczywiście w sequelu, Tom zaliczył także występ u Verhoevena w Ciele i krwi, ale poza tym znacząca większość ich dorobku pozostaje anonimowa poza Antypodami. Także maestro Rowland nigdy nie wydostał się tak naprawdę ze Śnieżnej Rzeki, chociaż wielokrotnie współpracował jeszcze z Millerem oraz miał okazję skomponować muzykę na potrzeby olimpiady w Sydney w 2000 roku (gdzie zresztą użył fragmentów danej ścieżki dźwiękowej). Jedynie Kirk Douglas pozostał niekwestionowanym tytanem kina i z typową dla siebie kurtuazją… pozwał Burrowesa o udział w zyskach, które tak nieoczekiwanie się pomnożyły…
Jakkolwiek jednak nie potoczyłyby się losy tych ludzi, mają być z czego dumni, gdyż Człowiek znad Śnieżnej Rzeki pozostaje dziełem ponadczasowym, w którego romantycznej atmosferze łatwo jest się zadurzyć.
To wręcz pomnikowy przykład burzliwej, acz na dłuższą metę bezpiecznej dla widza przypowieści o związku człowieka z naturą, której nie można tak po prostu wziąć i ujarzmić. Naturze także tej wewnętrznej, która bezgranicznie łaknie wolności; jedynego w swoim rodzaju, oczyszczającego uczucia wiatru muskającego twarz w pełnym galopie po nieprzebytych wcześniej szlakach, ku nieodgadniętej przyszłości. Emocji, które bynajmniej nie są zarezerwowane tylko i wyłącznie dla samotnych typów w kapeluszach i z koltem u boku…
korekta: Kornelia Farynowska