VHS: The Running Man
Stało się, czas w końcu wziąć na tapetę jakiś kultowiec ery VHS, w którym główną rolę gra pęczniejący biceps faceta o twardym jak salwa z panzerfausta akcencie. Stary dobry Arnold, prawdziwy żelbetonowy bohater mojego dzieciństwa – mój idol, mój prywatny bóg.
Dosyć późno zabieram się za twórczość tego pana, ale przyznaję, że dla mnie ocena filmów Arniego to nie taka łatwa sprawa. To tak, jakby pójść do Kaplicy Sykstyńskiej i próbować oceniać technikę i warsztat Michała Anioła – pewnych rzeczy się zwyczajnie nie robi. Jednak czym byłby dział VHS bez chociażby jednego Arnoldowego tytułu? No właśnie, twardym trzeba być, obowiązki wzywają. Oczywistym tytułem, który automatycznie nasuwa się podczas omawiania filmów Arniego związanych z wiadomą erą, jest dramat rodzinny podlany odrobiną akcji, czyli Commando. No i tu zaczynają się schody, bowiem to nie jest film, który można tak zwyczajnie opisać, ocenić, wytłumaczyć. Mógłbym tutaj strzelić trzystustronnicową rozprawkę na temat tej produkcji, ale to mija się z celem, bo jestem zbyt maluczki, by uchwycić w słowach geniusz i absolutną perfekcję tego skończonego dzieła. Jasne, mógłbym odgrywać snoba-pozera, który gardzi prostymi akcyjniakami, próbować ugryzć temat w ostrzejszy sposób, kpić sobie (z wymyślonych ma się rozumieć) mankamentów, tylko po to by kalać legendę, ale John Matrix to dla wielu prorok ery Reagana, a ja z zasady nie wchodzę na tematy religii – bo kimże ja jestem, by pierwszy rzucić granat? Zwyczajnie nie jestem godzien! Gdybyście mnie jednak zapytali marne 20 lat temu, co sądzę o Commando, to bym wam przedstawił najlepszą możliwą recenzję i wystawił jedyną słuszną ocenę , czyli 10/10. Dziś parę słów na temat tego zacnego klasyka powie znawca i koneser oldschoolowego kina akcji, zwany afrykańskim Bucho (mniej więcej w taki sposób opowiadałem kumplom w zerówce o geniuszu tego filmu), czyli Alex z Tanzanii:
Mały rządzi.
Tymczasem ja wezmę na klatę inny Arnoldowy klasyk, odrobinę już dziś zapomniany – The Running Man. Film mocno symboliczny w karierze Austryjaka, bo ostatni, który kwalifikuje się do ery Arnolda wieków średnich. Wczesny Arnie, wiadomo: Pumping Iron, drugoplanowe rólki w mniej lub bardziej udanych filmach oraz epizody w serialach – chociażby ten z “Streets of San Francisco”, który dał Arniemu ponad 30 nagród Emmy (co roku dostaje kolejną, dla zasady).
Potem nastał czas Conana i Terminatora, który uczynił ze Schwarzeneggera wschodzącą gwiazdę kina akcji. Jednak dla Arniego to było za mało, on pragnął statusu boga srebnego ekranu, absolutnego spełnienia amerykańskiego snu i, jak wiadomo, mimo twardego niczym hartowana stal akcentu i wątpliwych umiejętności aktorskich, udała mu się ta sztuka w 100%. Wraz z premierą “Predatora” Arnold był już gotowy, aby zostać obwołanym bogiem kina akcji, a zaledwie kilka lat póniej (przy okazji premiery “Total Recall” i “Terminatora 2”), największą gwiazdą fabryki snów. W roku 1987, w tym samym, w którym narodził się akcyjniak o komandosach stających do walki z kosmicznym łowcą, powstał film, który – choć dziś nie jest wymiawiany w jednym ciągu z innymi klasykami Schwarzeneggera – w latach osiemdziesiątych stanowił idealne zwienczenie wczesnego etapu kariery Austriaka.
“Running Man” to dla mnie pierwszy Arnoldowy akcyjniak, jaki dane mi było obejrzeć, a zarazem dzieło mocno symboliczne, bo era VHS i początki kapitalizmu w Polsce to dla mnie “Uciekinier” właśnie, a wszystko za sprawą pewnego Grzegorza P., zwanego Rurą.
Niecałe 25 lat temu ów jegomość był na osiedlu mojego wujostwa legendą i idolem nie mniejszym niż Elektroniczny Morderca, a sam będąc wielkim fanem Arnolda, pragnął tylko jednego – amerykańskiego snu w wersji znad Wisły. Dwie wypożyczalnie kaset w korytarzu ciasnego mieszkania gomułkowskiego bloku, sklep ze sprzętem AGD/RTV przytarganym z zachodu (wszystko co używana niemiecka myśl technologiczna miała do zaoferowania) oraz garażowa mieszalnia proszków do prania. To był gość – opięte Wranglery, białe adiki, koszulka Polo i lśniąca skórzana kurtencja z Włoch. Wieczorem sesyjki w piwnicznej siłowni, gdzie z hasłem „no pain, no gain” na ustach (czyt. nie ma postępów bez rozstępów) bez chwili namysłu przyjmował specyfiki, które NRD-owskim pływaczkom wraz ze złotymi medalami dawały rekordowe wyniki w zapuszczaniu gustownego zarostu. Gdy dodam, że u boku miał ubraną w złoto-brązowe karakuły, wiecznie opaloną (prawdopodobnie pierwsza w kraju posiadaczka łóżka do opalania) torpedę typu “Niunia” i woził się czarnym Mercedesem-Benz 190 z kilkoma jaskrawymi kleksami na masce, który pieszczotliwie zwał “Czarną LaBonitą”, macie obraz prawdziwego człowieka sukcesu, self-made mana produkcji polskiej.
Szczyt tandety? Brak smaku? Tani szpan? “Ju becia”, ale pod koniec lat osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych facet był bogiem osiedla. Uwielbiałem wraz z kuzynem wpadać do jego wypożyczalni, w której bywał rzadko, ale jeśli już się pojawił, to siedział z Faxe w łapie oraz puszką orzeszków ziemnych i oglądał tanie mordobicia. Niunia w tym czasie obsługiwała klientelę. To właśnie od niego mój wujek dostał weekendowy pakiet (czyt. karton) akcyjniaków, wśród których znalazł się geniusz kina akcji, jakim dla mnie jest “Uciekinier” – film na zawsze kojarzony z Rurą, który sam w niedługim czasie stał się Running Manem. Okazało się bowiem, że nazwa “używany” nawiązująca do sprzetów sprzedawanych przez Rurę, w rzeczywistości odnosiła się do faktu, że on ciągle miał być używany przez oryginalnych właścicieli, którzy wcale nie mieli ochoty się owych sprzętów pozbywać. Na domiar złego wyszło na jaw, że garażowe detergenty nie były jedynymi proszkami, jakimi handlował nasz osiedlowy Rockefeller.
Rura spakował więc manatki i tyle go widzieli. Przez lata krążyło wiele legend na temat dalszych losów biznesmena – a to, że dostał kulkę od Ukraińców podczas przemytu czarnego kawioru, a to że jest hydraulikiem w Szwecji, a najbardziej interesująca, że wstąpił do Legii Cudzoziemskiej, gdzie wyszkolony na prawdziwą maszynę do zabijania miał brać udział w misjach stabilizacyjnych w Somalii i Rwandzie. Kto wie, może po latach służby i zdobyciu francuskiego paszportu osiadł gdzieś w Paryżu i wraz z nową lasią, tym razem Le Niunią, założył małą wypożyczalnie kaset, gdzie opowiada klientom o fascynacji Arnoldem, klasykach kina akcji oraz historię Running Mana, tego prawdziwgo i tego kinowego:
https://www.youtube.com/watch?v=pxzHCzm_5ew
“Uciekinier” jest luzno oparty na powieści Stephena Kinga (wydanym pod nazwiskiem Richard Bachman) pod tym samym tytułem. Autor, jak to wielokrotnie bywało w przypadku ekranizacji jego twórczości, odcina się grubą kreską od filmu z Arnoldem. Produkcja filmu nie należała do najłatwiejszych i zaliczyła wiele zmian w kotle reżysersko-aktorskim. Do roli tytułowego Running Mana byli brani pod uwagę m.in. Dolph Lundgren, Patrick Swayze, Don Jonhson a także Christopher Reeve. Do pracy przy filmie podpiętych było łacznie pięciu różnych reżyserów – część odpadała już w fazie pre-produkcji (George P. Cosmatos), część, jak chociażby Andrew Davis (“The Fugitive”), zaliczyła kilka dni zdjęciowych i podziękowano im za współpracę. Ostatecznie reżyserem filmu został znany z udziału w serialu “Starsky & Hutch” Paul Michael Glaser, który szlify reżyserskie zdobył w wyżej wspomnianej produkcji, a także bijącym rekordy popularności “Miami Vice” oraz pracy przy tworzeniu telewizyjnych programów rozrywkowych. Doświadczenie telewizyjne Glasera sprawdziło się przy tej produkcji znakomicie, bowiem reżyserowi udało się zbudować specyficzny i bardzo oryginalny klimat filmu – z jednej strony “Uciekinier” to rasowy akcyjniak z lat osiemdziesiątych; z drugiej – całkiem celna satyra na amerykański konsumpcjonizm i telewizyjne pranie mózgów, a całość podlana została ciekawym, choć karykaturalnym obrazem produkcji przebojowego tv show. Jednak “The Running Man” to głównie naparzanka, a jak powszechnie wiadomo, w latach osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych kończenie akcyjniaków w hutach, zasyfiałych magazynach czy innych fabrykach to był twórczy obowiązek. Istnieje nawet teoria, że w epoce Reagana Hollywood silnie współpracowało z rządem w celu promocji jankeskiego przemysłu ciężkiego. Może i to sposób przewrotny, ale kto by nie chciał po ciężkim dniu pracy przy przetapianiu ołowiu zobaczyć odrobiny akcji z kilkoma kopniakami i gradem kul w tle, ewentualnie cyborga z przyszłości dokonującego elektroinicznego żywota w stalowej surówce? Te i wiele innych atrakcji zapewni wam staż w Hucie Katowice.
Nie inaczej jest w “The Running Man”, choć twórcy już na dzień dobry szykują nam nie lada niespodziankę, bo zamiast fabryczno-hutniczej napaprzanki w finale filmu serwują nam jedną prawie na samym początku, kiedy to zarośnięty Arnold (Schwarz z brodą wygląda jak uber badass i można tylko żałować, że w swoich filmach nie pojawiał się częściej z większym zarostem), wraz ze swoją wesołą kompanią ucieka z obozu pracy.
Niestety, próba opuszczeniu kraju wraz z wzięciem zakładniczki w osobie bardzo seksownej Marii Conchity Alonso kończy się ujęciem na płycie lotniska, gdzie dostajemy próbkę klasycznego Arnoldowego sprintu, swego czasu pięknie sparodiowanego przez Pablo Francisco. Należy dodać, że chwilę przed biegiem Arnie otrzymuje solidny cios pięścią w swoje schlitz-kloten i…no właśnie, tu nawet nie chodzi o fakt, że Arnie po takim czymś ma w ogóle ochotę na sprint, bo wiadomo (przynajmniej wie męska część czytelników), najgorszy jest ten moment oczekiwania i ogarniająca nasz umysł przejmująca bezsilność, gdy wiemy, że aftershock dopiero nadciąga i nic nie możemy na to poradzić, ewentualnie przywitać ból w pozycji mocno przypominającej “Myśliciela” Auguste’a Rodina (we’ve all been there…), ale aktorskie wygibasy Arnolda w tej scenie, bo facetowi większy ból niż sam cios sprawia udawanie, że coś go w ogóle zabolało. Nie wiem, czy Schwarz nie czuje bólu, czy może lata ćwiczeń i przyjmowania sterdydów spowodowały, że nie ma go co boleć w wiadomych rejonach, ale scena wygląda mocno komicznie. Ok, ale starczy już tego skupiania się na okolicach systemu korzeniowego austryjackiego dębu.
Arnie zostaje więc pojmany i zmuszony do udziału w bijącym rekordy popularności telewizyjnym show, w którym to skazańcy służą jako zwierzyna dla uzbrojonych po zęby w wymyślne bronie łowców. Nagrodą główną dla próbujących się przedostać przez zniszczone potężnym trzęsieniem ziemi dzielnice Los Angeles więzniów jest wolność i bilet na dożywotnie wakacje w miejscu z dobrym klimatem ekonomiczno-pogodowym. Co tu dużo mówić, taka tematyka to prawdziwy samograj, a Arnie czuje się w takich klimatach jak ryba w wodzie. Pomysł na show jest absolutnie w dechę, i choć idea skazańców-gladiatorów mogących wywalczyć własną wolność poprzez krwawą naparzankę jest może so 187 n.e., to nawet za czasów Commodusa – nie ważne, jak zdrowo popieprzoną osobowością by nie był – nie mieliśmy głosowania audiotele, nagród dla widowni, ekskluzywnych wydań najlepszych odcinków, ani tym bardziej uzbrojonych w jetpacki, miotacze ognia, piły spalinowe i inne cuda żądnych krwi pakerów. Fuck yeah!
Pomysłodawcą, producentem i prowadzącym show, a zarazem głównym villainem filmu, jest geniusz świata rozrywki, niejaki Damon Killian. W tej roli, znany z jankeskiej “Familiady”, wybitny Richard Dawson, który rozsadza ekran mieszanką bezwzględności, charyzmy i wyrachowania. Legenda głosi, że facet nie musiał się za bardzo starać w kreowaniu postaci Killiana, bo lata spędzone w amerykańskiej telewizji zrobiły z niego sporej wielkości dupka i, mówiąc szczerze, coś jest na rzeczy, bo facet jest cholernie przekonujący w tej roli – mówiąc krótko, jest z niego rasowy skurwiel jakich mało.
Jeden przeciwnik w garniaku to jednak za mało na Arnolda, więc trzeba chłopa pomęczyć ekipą rosłych i mocno wkurzonych gladiatorów. Trzeba przyznać, że twórcom nie zabrakło inwencji w wymyślaniu kolejnych ofiar… ekhm, przeciwników dla Schwarzeneggera. Ekipa jest przednia i dla kilkuletniego dzieciaka, który właśnie dopadł swój dziewiczy akcyjniak z Arnoldem, powodująca niekontrolowaną euforię, porównywalną z tą, gdy po raz pierwszy zamiast Dziadka Mroza przybywającego wraz z radioaktywnym opadem i pełnym workiem wyrobów czekoladopodobnych i lizaków z kwiatkiem, okolice choinki odwiedził wujek Pewex – wiecie, ten moment, kiedy już sam widok wybitnie kolorowych opakowań zachodnich słodyczy powodował telepki cukrzanej hiperaktywności. Kogo tam nie było: uzbrojony w wybuchające krążki i wielki kij hokejowy Subzero; blond kafar z wielką piłą spalinową o kultowej ksywce Buzzsaw; Captain Freedom, czyli jak zwykle wybitny Jesse „Ain’t got time to bleed” Ventura, czy też legenda NFL Jim Brown jako wyposażony w jetpack i miotacz ognia Fireball. Ciężko znaleźć w innym filmie równie zdrową ekipę przeciwników dla jednego bohatera. Jasne, zdarzają się wpadki jak Dynamo – groteskowa postać łowcy odzianego w kombinezon zrobiony z lampek choinkowych – ale wiąże się to raczej z ograniczoną budżetem jakością wykonania, niż samym pomysłem, bo ten jest jak najbardziej w dechę.
No i jest oczywiście Schwarzenegger jako Ben Richards – in his prime, trzeba dodać , kiedy to twardość jego akcentu była wprost proporcjonalna do twardości jego bicepsa. 100% Arnolda w Arnoldzie, którego obecność na ekranie to prawdziwa uczta dla oczu, umysłu i duszy, każde słowo to poezja kojąca uszy, a każda egzekucja wykonana z jego ręki to prawdziwa petarda emocji i widowiskowości.
Uciekinier to „instant classic” przekombinowanego kina akcji lat osiemdziesiątych, a zarazem kopalnia arnoldowych zingerów – ripost, którymi Ben Richards zasypuje przeciwników przed, w trakcie i po eksterminacji. Nie ukrywam, że film ma kilka wad, część z nich rozbija się o ograniczony budżet, cześć to wina zbędnego i mocno naiwnego motywu ruchu oporu walczącego z rządzącą USA telewizyjną korporacją, ale hej, nie wszystko może być równie perfekcyjne, jak bicol Arnolda. Mimo wszystko, “The Running Man” to solidny, choć odrobinę już dziś zapomniany (niesłusznie!) kawał wybornego kina akcji, do którego jeszcze niejednorkotnie powrócę.
Przy okazji, Hollywood remakuje Arnoldowe filmy aż miło i tylko czekać, aż zabiorą się za “Uciekiniera”. Mówiąc szczerze, nie miałbym nic przeciwko polskiej wersji stworzonej jako prawdziwy telewizyjny show. Zimowa ramówka z Pudzianem na pokładzie, „Suchym Karolem” jako prowadzącym (tu dowcip, tam pistolecik i oczko w stronę widzów) w roli łowców, najlepsi polscy sportsmeni, ewentualnie gwiazdy telewizji – produkuje oczywiście Telewizja Polska S.A. Taką misję publiczną telewizji to ja rozumiem! Więcej, jestem w stanie płacić nawet potrójny abonament, żeby tylko zobaczyć Małysza na rakietowych sankach, Magdę Gessler robiącą śmigus-dyngus skwierczącym olejem rzepakowym, braci Mroczków na dozbrojonym tandemie czy też inne mordercze, lisie (pun intended) duo – akcji byłoby na pęczki, klawych i chwytliwych zingerów jeszcze więcej, na odcinki specjalne zapraszanoby polityków, którym się właśnie skonczył immunitet, a zaczyna wyrok, a kto wie, może na gościnne występy wpadłby sam Rura, który – jak mało kto – docenił geniusz filmu z Arnoldem. Taka ciekawostka – w filmie w postać przywódcy podziemnego ruchu oporu wciela się Mick Fleetwood, członek legendarnej grupy Fleetwood Mac („spalili moje nagrania!”), więc recenzję “The Running Man” mogę zakończyć tylko w jeden sposób:
Run Arnold, Run!
A w następnym odcinku…
https://www.youtube.com/watch?v=aoCBUz_MIRs