VHS Slugs
Druga połowa lat 70. i całe 80. to radosny okres w historii horroru – “strach” i “groza” wylewały się z ekranu pod każda postacią i w każdym podgatunku. Straszyło, zabijało, gwałciło i poniewierało wtedy wszystko, od morderców w maskach (bez masek także) zaczynając, poprzez demony, psychopatów, zwariowanych poborców podatkowych i nawiedzone domy, na cycatych mutantach ksenomorfowych z wymiaru X kończąc. Cholernie popularnym podgatunkiem był wtedy tzw. Animal Attack – każdy gad, płaz i ssak (plus dwa skoczne stekowce) był potencjalnie krwiożerczą bestią.
Do najbardziej bezwzględnej grupy należeli berserkowie w świecie zwierząt, nieobliczalne, działające w świetnie zorganizowanych oddziałach, nie znające litości ryby. Gdyby zadać pytanie o jeden z najbardziej kultowych tytułów ery VHS traktujący o morderczych rybach, to pewnie sporo osób rzuciłoby hasło “Jaws”, jeszcze więcej wymieniłoby obie częsci “Piranii”, ale pewnie nikt nie pomyślałby o “Slugs: The Movie” (dziękujemy ci, komisjo europejska*), przy czym podtytuł dodano chyba po to, aby nie pomylić tego ze “Slugs: The Musical”, “Slugs: Dancing on Ice” czy też “Slugs: The Poem”.
Dla mnie to film legenda, prywatna trauma początku lat 90. To, kim jestem dziś, i to, w jaki sposób postrzegam świat, to nie zasługa szkoły, przyjaciół czy twardej ręki ojca, to “Ślimaki” (wraz z “Blobem”) ukształtowały mnie jako człowieka i kto wie, jakie byłoby moje życie, gdyby nie te dwa filmy.
Możliwe, że zwykły siczek nerwowy w ubikacji nie powodowałby nagłych napadów paniki, nadal cieszyłbym się smakiem surówki jako idealnego dodatku do polskich obiadów, a cieknący kran i zapchany zlew nie byłyby wystarczającym powodem do wysadzenia w powietrze domów na całym osiedlu. Możliwe, że byłbym w stanie prowadzić normalne życie, ale tak naprawdę nigdy się tego nie dowiem. Wiem jednak jedno: po dziś dzień boję się, brzydzę i zwyczajnie nienawidzę ślimaków! Film jest mocny w wizji i przekazie, a co najważniejsze, bije po głowie z siłą NRD-owskiego kulomiota. Sprawa jest prosta, zmutowane ślimaki wypełzają z ujść kanalizacji i pożerają wszystko, co znajdzie się w ich morderczym zasięgu. Jak wiadomo, zwierzęta to szybkie, zwinne i cholernie niebezpieczne – prawdziwe ninja w królestwie zwierząt (dowód: jeden ze Zjadów KMF)
Fabularnie jest ok, całość trzyma się kupy, a standardowa jazda po gatunkowych schematach nie denerwuje. Jedyne, do czego można się przyczepić, a co wymaga większego zawieszenia niewiary niż cała wiksa z miesożernymi ślimakami, to absurdalne wręcz zachowanie policji. Ludzie giną, ślimaki są złymi maderfakerami (właściwie, skoro są hermafrodytami, to bardziej pasowałoby… cholera, sam nie wiem jak to ująć!!! Po prostu są ZŁE!), nikt nie wie o co chodzi, a szeryf (całe miasteczko w zasadzie) nie przejmuje się zbytnio powagą sytuacji. Objedzone do kości, zakrwawione zwłoki pojawiają się w miasteczku w ilościach hurtowych, a szeryf zachowuje się, jak gdyby to był przypadek nietypowej depresji wywołanej okresem jesienno-zimowym. Zwyczajnie: jeden z tych filmów, w których szeryf nie kwapi się informować wydziału zabójstw, nie przyjeżdża Fox Mulder wraz ze sztabem agentów FBI, NASA nie wysyła specjalistów z laboratorium na plecach, a ksiądz nie święci krzyży przygotowując parafię na nadchodzącą apokalipsę.
Dobra, to w końcu pikuś, reżyser świadomie nie chciał niczego komplikować i wprowadzać niepotrzebnych postaci czy wolt scenariuszowych, a fabuła elegancko kula się do przodu w bynajmniej nie ślimaczym tempie – wszystko w takt totalnie niedobranej muzyki. Poważnie, nie wiem, kto to komponował, nie wiem, kto podejmował ostateczne decyzje, ale miejscami jest zwyczajnie groteskowo. Pierwszy przykład z brzegu: scena w biurze burmistrza i podpisywanie jakichś dokumentów – ot, luźna scenka, a wiktoriańskie brzdąkanie bije niczym w produkcyjniaku ze stajni Hammer Horror. Najlepszy jest jednak motyw muzyczny pojawiający się w finale oraz podczas przejażdżki z szeryfem. Kawałek wyciągnięty w ogóle z innej galaktyki filmowej, radosne plumkanie z pseudosensacyjnego serialu policyjnego (T.J. Hooker/Chips się kłania), brakowało tylko “high five” z wyskoku i zatrzymania klatki. Coś pięknego! To wszystko to jednak drobnostki i nie ma co się czepiać na siłę. Reszta, czyli suspens i sceny ślimaczego mordu, to VHS-owe wyżyny – przy czym cały patent z zakażeniem krwi pasożytami, zakończony efektownym finałem w restauracji, to już prawdziwa klasyka horroru. Mocno polecam, najlepiej w rodzinnym gronie, do niedzielnego kotleta – surówkę zamawiacie jednak na własną odpowiedzialność.
*Tak, wiem, że tylko winniczki, ale skoro UE przesadza, to ja też mogę 😉