search
REKLAMA
VHS

VHS Ninja Terminator

Radosław Buczkowski

20 marca 2013

REKLAMA

Ninja-naparzanki,  jedna z najpopularniejszych kategorii w osiedlowych wypożyczalniach – któż wtedy nie trenował wraz ze skrywającymi się w odmętach nocy, posiadającymi własny kod postępowania, uzbrojonymi po zęby w wymyślne bronie mordercami do wynajęcia. Któż za młodu nie był mistrzem ninjitsu, rzucania shurikenem i bezbłędnego cięcia mieczem… eh, lata 80. –prawdziwie biblijna powódź filmów o tej znakomitej tematyce.

Dziś najczęściej wspominane tytuły to oczywiście „American Ninja” wraz z sequelami oraz seria „Ninja” z Sho Kosugi, ale istnieje reżyser, którego twórczość od nowa zdefiniowała gatunek, nadając mu styl i uderzenie, o jakim się nawet nie śniło przeciętnemu zjadaczowi VHS-ów. Człowiek legenda, bóg kamery i mistrz sztuk walki w jednej osobie – sensei Godfrey Ho. Przy filmach spod ręki  tego geniusza wypociny pana Kosugi  wyglądają niczym upośledzone pląsy kulawej baletnicy, a Michael Dudikoff jawi się jako „trójkowy” absolwent Pięcioletniej Policealnej Szkoły dla Nindżów w Drawsku Pomorskim.

Godfrey Ho to klasyczny przykład absolutnego lebiegi w dziedzinie produkcji filmowej, który dzięki boomowi wideo miał okazję rozwinąć swój wątpliwy talent, zarobić trochę grosza i co najważniejsze, zapisać się w historii (wraz z Bruno Matteim – o nim przy innej okazji) jako prawdziwy symbol parcianych produkcji lat 80.

Ho, wraz z wyżej wspomnianym Matteim, znaleźli idealną receptę na sukces: po co tracić fortunę na jeden film, jeśli można do woli przemontowywać sceny z różnych filmów (często wykupując materiał z niedokończonych produkcji), dubbingować kwestie i na szybko dokręcać sceny w kompletnie odmiennych od oryginalnych dekoracjach – mało wybredna widownia i tak łyknie pomysł. Drugim genialnym posunięciem było zatrudnianie białych aktorów, pełniących funkcję wabika dla zachodnich widzów – casus białych klientów w azjatyckich restauracjach. Co ciekawe, dla oszczędności ci aktorzy byli zatrudniani do udziału przy jednym, góra dwóch filmach, po czym, bez ich wiedzy, Godfrey wmontowywał sceny z ich udziałem do kilku(nastu) następnych produkcji. Najlepszymi  przykładami na ten aktorski wyzysk są Pierre Kirby i Richard Harrison.

Ten pierwszy tylko w 1987 roku pojawił się w sześciu produkcjach, przy czym cztery z nich korzystają z materiału nakręconego pod jeden film –  jedyna różnica polega na zmianie koloru stroju ninja. W tym momencie należą się pokłony w stronę mistrza Ho, który swoich ninja zwykł ubierać w jaskrawe pantalony – róż Margaret Astor, żółty kwiat rzepaku czy też meksykańska czerwień – wiadomo, na kim wzorowani byli bohaterowie Power Rangers.  Harrison w jednym wywiadów wyraził nawet rozgoryczenie faktem, że reżyser wykorzystał materiał bez jego zgody i twierdził, że ta niesprawiedliwość zaprzepaściła mu karierę… Rychu, nie wydurniaj się, jaką karierę? Zresztą, czym jest zwykła sława w obliczu NIEŚMIERTELNOŚCI!!!  Przy okazji, legenda głosi, że Pierre Kirby w czasie rocznej pracy dla Godfreya nałapał sporo znajomości, które pozwoliły z sukcesem kontynuować jego własny biznes – sprzedaż  jachtów w południowo-wschodniej Azji. Podczas jednego z transportów aktor  został napadnięty przez piratów, ale że tytuł bohatera kina akcji zobowiązuje, Kirby miał się rzucić do abordażu i nierównej walki z  korsarzami – niestety, został obezwładniony i porzucony gdzieś na morzu. Jakiś rok później jeden z regularnych członków ekipy Ho trafił na niego przy hotelu gdzieś w centrum Hong Kongu, aktor zareagował, gdy wykrzyknięto jego imię, po czym szybko ruszył przed siebie, aby uniknąć spotkania w cztery oczy – po tym wydarzeniu słuch o nim zaginął.

Jedną z cech charakterystycznych większości produkcji mastera Ho była dwuwątkowość fabuły, związana z montażem fragmentów różnych filmów – czasem przemontowane opowieści (wraz z łamanym dubbingiem) miały jakimś cudem sens, ale zazwyczaj oglądało się dwa słabe filmy w jednym, na siłę powiązane jakimś drętwym, wysilonym dialogiem. Zdarzały się więc takie cuda, że pierwsza część filmu to rasowy melodramat, a  druga tandetny akcyjniak w sosie kina kopanego – dwa filmy w cenie jednego, dwie absolutnie odmienne opowieści i  dwa różne zakończenia – mówiąc krótko, double fun i środkowy palec w stronę  grindhouse’owych podwójnych seansów made in USA.

Flagowym, zawierającym wszystkie charakterystyczne cechy kina pana Ho filmem jest produkcja pod nieśmiertelnym tytułem „Ninja Terminator” – yep, nie inaczej.

Przyznaję, wybór nie był łatwy, bo master Ho ma na swoim sumieniu filmy (blisko sto), których tytuły koszą po jajcach tak mocno, że czytając je na głos, zaczynamy śpiewać 5-oktawowym głosem: „Ninja Powerforce”, „Hitman the Cobra”, „Devil Dinamite”, „Ninja Phantom Killers” „Scorpion Thunderbolt”, „Tough Ninja the Shadow Warrior”, „Leopard Fist Ninja”,  „Shadow Killers Tiger Force”… oraz „Concentrational Camp for Girls” – ała!

Tak jak w przypadku prawie wszystkich filmów Ho, film fabularnie rozpada się na dwie równoległe opowieści, podzielone zdubbingowaną sklejką dialogową – w tym przypadku toporną, kilkunastosekundową rozmową telefoniczną. Poważnie, w ten sam sposób można by połączyć „Terminatora” z „Dawno temu w Ameryce” („Once Upon a Time Terminator”) – Sarah dzwoni z klubu Tech-noir i nie może się dodzwonić, a w równoległym filmowym wszechświecie „OUATIA” ten cholerny telefon dzwoni, i dzwoni, i dzwoni… to by było coś, podróż w czasie zabójczej maszyny vs nostalgiczna podróż w czasie Roberta De Niro! Gdy Hollywood znudzi się już remake’ami, to czeka nas era miksów i składanek – jestem stanowczo na tak!

W samym filmie fabuła nie zbliża się do niczego, co mogłoby mieć sens: jedna opowieść to walka o odzyskanie trzyczęściowego złotego (gipsowego) posążka ninja, który podobno daje moc władania nad światem… taaa. Druga to historia jakiegoś kozaka, który napierdziela się z każdą napotkaną osobą, cwaniacko żuje gumę i zaciesza niczym dres spod bramy, co to właśnie dokleił sobie trzeci lampas – sensu nie ma to żadnego, ale za to jak się to ogląda! Poważnie, nie pamiętam, kiedy ostatnio uśmiałem się na filmie – żadnych wspomagaczy, tylko dzieło Godfreya Ho i moja skromna osoba. Przy czym muszę przyznać, że część z Richardem Harrisonem i złotym posążkiem po prostu rozłożyła mnie na łopatki.

Ninja, wspomagani przyspieszeniem taśmy lub nadrabiający kilkumetrowe skoki dzięki sztuczkom montażowym, które dotychczas widziałem tylko w filmach pana Melies’a i kilku produkcjach Z.F. Skurcz. Powodujące krwawienie z małżowin usznych dialogi („right, this is my ninja star… this is yours” – polecam, trailer 2:28), oraz Richard “Cool as Ice” Harrison. Dla mnie ten człowiek jest jednym z najwspanialszych aktorskich odkryć ery VHS. Jasne, znałem faceta wcześniej, ale dopiero teraz jestem w stanie w pełni świadomie docenić kunszt tego nietuzinkowego aktora. Dziś już wiem, że Norris, Dudikoff, Lundgren to aktorzy mainstreamowi, dobrzy dla mało wymagających widzów – brak stylu, klasy i prawdziwej epy. Harrison natomiast… cóż, Ryszard to artysta,  to Bergman miecza, Tarkowski skradanek, w końcu Herzog kopa w ryło. Jednak czym byłby Rychu i jego charyzma, gdyby nie ten zadbany, gruby niczym okrętowa lina wąs. Nie mówimy tutaj o jakimś nowomodnym, hipsterskim, woskowanym niewiadomoczym, tylko o w pełni oldschoolowym, regularnie moczonym w pomidorowej wąsisku, którym Richard łamie kręgosłupy i miażdży czaszki  – National Geographic mógłby spokojnie nakręcić kilkuodcinkowy serial na jego temat. Już za dzieciaka byłem zafascynowany tym zjawiskowym zarostem – jak ja marzyłem o tym, by mieć takiego gnoja pod nosem (doklejenie na taśmę chomika siostry to nie jest najlepszy pomysł, te wierzgające nóżki!), ten wąs żyje, oddycha i w każdej sekundzie daje prawdziwie oscarowy występ – aż dziw bierze, że ten czochracz nie miał własnego miejsca na liście płac.

Do tego Richard miał styl ubierania się jak mało kto – ten kresz, mokasyny,  te patrolówy na oczach – młody bóg wyciągnięty prosto z reklamy Martini. Nie było wyjścia, Harrison musiał się stać ikoną  stylu… erm, tym, lub książkowym przykładem kierowcy PKS-u z początku lat 90. Skoro już przy stroju jesteśmy, Godfrey w pewnym momencie swojej kariery musiał stwierdzić, że wyciągnięci z tornistra, kolorowi niczym kredki pierwszoklasisty ninja nie wzbudzą już trwogi wśród wprawionych widzów (nie wspominając o opaskach na czole z napisem NINJA – tak dla pewności) i nadszedł czas na coś nowego: na ociekający kultem strój ninja moro. Pewnie wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że Harrison w tym szykownym jebotku wygląda niczym podpity wędkarz, który wraz z kumplami zarywa nockę, odławiając karasie na jakimś rozlewisku i nucąc pod nosem szlagiery Maryli Rodowicz – to trzeba zobaczyć, przetrawić, przespać się z tym i docenić.

„Pierdol studia, zostań ninja” – ten miernej jakości slogan gościł swego czasu na murach różnych uczelni. Niby pomysł w dechę, ale bycie ninja to ciężki kawałek chleba i dopiero hiperrealistyczne produkcje mastera Ho uświadomiły mi, że ninja to nie tylko widowiskowe pojedynki. To kawał ciężkiej pracy, treningu oraz samodyscypliny – ninja to nie postać, to stan umysłu.

Banał? Może, ale  nie musicie wierzyć mi na słowo, na youtube znajduje się 4.5 godzinny wykład na temat filmów ninja od mistrza Ho, prowadzony przez Slavoja Zizka, który dla lepszego wprowadzenia w nastrój przywdział strój moro-ninja… Edit: po włączeniu napisów okazało się, że to brodaty, podpity wędkarz rozprawiający na temat wabików na szczupaki… ale mógł to być master Slavoj, a mógł to być ninja – bo nie znasz dnia ani godziny!

 

                                                                        A w następnym odcinku…

 

 

REKLAMA
https://www.moto7.net/ https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor