ROCKY IV [VHS nie do zdarcia]
Wychodząc na pierwszy trening przed walką z Apollo Creedem w zimny listopadowy poranek, Rocky nie wiedział, nie mógł przypuszczać (głosem Bogusława Wołoszańskiego), jakimi krętymi ścieżkami potoczy się jego kariera.
Oto bowiem Balboa, podrzędny bokser klubowy, nie tylko dwukrotnie pokonuje mistrza wagi ciężkiej niezliczoną ilość razy, broni zdobytego tytułu, zmiata z ringu Mr.T aka „delikatnego olbrzyma” (tak nazywano go na kanale sportowym NBC), zawodnika tak ostrego i zawziętego, że tylko morderczy trening oraz niesamowita technika i taktyka Włoskiego Ogiera (dać się obijać bez trzymania gardy, aż do zmęczenia przeciwnika) dają mu ostateczne zwycięstwo. W szczytowym momencie swojej kariery nie tylko pokonuje najtwardszego boksera, jakiego nosiła Mateczka Ziemia (get it?), ale jest jednym z głównych powodów zakończenia Zimnej Wojny – wybrane losowo (z bogatej biblioteczki VHS) dwa następne to inwazja Rambo (podobieństwo w wyglądzie absolutnie przypadkowe) na siły radzieckie w Afganistanie oraz sukcesy operacyjne Emmetta Fitz-Hume’a i Austina Millbarge’a, czyli dwóch szpiegów takich jak my.
Taka drużyna i Zimną Wojnę możemy uznać za zakończoną.
Historię piszą zwycięzcy? Nope, historię pisze się na VHS i nie interesuje mnie, co Ministerstwo Edukacji próbuje wbić dzieciom do głowy. Ja uczyłem się historii z VHS i wszystko mi się tutaj dodaje.
Jak się więc stało, że “Rocko Invades USSR”? (nie ten Rocco, nie ta inwazja, ekhm) Ano źle się stało, bo Apollo, który w trakcie trzeciej odsłony z roli przeciwnika wrósł w rolę trenera i przyjaciela Rocky’ego, dostaje niezłe manto od wykarmionego mlekiem syberyjskiego niedźwiedzia i borówkami, laboratoryjnego produktu radzieckiej myśli technologicznej z data ważności „used by: przed III wojną światową”, Ivana “Mokry sen Nietzschego” Drago – w tej roli znana z Roxette: It All Begins Where It Ends Marie Fredriksson. Walka miała być tylko pokazowym show, ot biesiadne klimaty, swoista Eurowizja połączona z lekkim mordobiciem (na gościnnych występach Soul Brother Number One, James Brown), a tu zanim Apollo zdążył wejść na ring, to mu Ivan przefasonował ciemiączko na zestaw trzy tysiące elementowych puzzli (śnieżna zamieć w Krainie Wiecznych Łowów) i jak to w amerykańskim kinie bywało już nieraz, czarny bohater ginie jako pierwszy.
Zszokowany obrotem sytuacji Rocky poprzysięga zemstę i w zasadzie tyle, bo fabuły brak.
Dwie pierwsze odsłony serii to solidne dramaty, gdzie sportowe wygibasy Sly’a były tylko dodatkiem do historii niezbyt bystrego, ale poczciwego Rocky’ego. Część trzecia poszła już w stronę widowiskowego mordobicia, ale nie zabrakło w niej odrobiny dylematów, emocji oraz komentarza do prywatnego życia Stallone’a. Część czwarta to natomiast jeden wielki teledysk (film ma niecałe 90 minut, z czego ponad połowa to „montaże”), kreskówka od Texa Avery’ego – tak przesadzona i szalenie głupia, że to aż nieprzyzwoite – kwintesencja wszystkiego, co najgorsze (najlepsze?) w jankeskim kinie epoki Reagana. Siła, honor and american way, a do tego kult ducha i ciała, absolutna pochwała machismo, która w latach 80. osiągnęła masę krytyczną, co spowodowało efekt odwrotny od zamierzonego i niewtajemniczeni widzowie mogą mieć dziś zagwozdkę, czy na ekranie widzą jeszcze tyranozaury hetero seksu, czy może już wyrzeźbionych w marmurze uczestników parady równości.
Pamiętacie część III i te wspólne treningi Rocko i Apollo? Opięte ciuszki, koszulki z odkrytymi brzuchami (bankowo w wersji reżyserskiej Balboa wybiera Creedowi te szare fafołki z pępuszka), pląsanie i przytulanie się w spienionych falach?
Damn, już nawet od tych pseudonimów bije słodkim zapachem (karykaturalnej) gejowszczyzny – Włoski Ogier? Hrabia Monte Fisto? (sic!), w części czwartej Apollo nazywa Sylwka Ogierem chyba ze dwadzieścia razy w ciągu zaledwie kilku scen dialogowych – zapomnijcie o gejach kowbojach, homoseksualni bokserzy, to dopiero łamanie tabu! W końcu za każde schodzenie poniżej pasa przeciwnika grozi utrata punktów, a nawet dyskwalifikacja. Rocky: The Brokejaw Mountain aka “pokochaj mnie pięścią” (przesadzam?), gdzie są Oscary się pytam!
Trzeba przyznać Sylwkowi, że choć Rocky IV wygląda niczym nasterydowana abominacja poprzednich części (zwłaszcza w porównaniu ze skromnym – w formie i przekazie – oryginałem), to idealnie sprawdza się jako symbol szturmu MTV przez pokoje amerykańskich nastolatków. Jak już wyżej wspomniałem, ten film to jeden wielki teledysk pop-rockowych hiciorów – keyboard plumka, gitarka przygrywa, a aksamitny głos wokalisty zawodzi o przyjaźni, miłości i poświęceniu. Ze wszystkich tych teledysków, którymi raczy nas Stallone-reżyser, na uwagę zasługuje ten najważniejszy, podlany elektronicznym sosem spod ręki Vince’a DiColi, wyrywający z ciasno zawiązanych butów bokserskich, równoległy trening Rocky’ego i Drago. Trudno dziś sobie wyobrazić jakikolwiek film sportowy bez montażu, gdzie jeden przebój muzyczny oraz sprawna ręka przy edycji filmowego materiału potrafią z chodzącego zera zrobić multimedalistę olimpijskiego, a seria Rocky praktycznie wymyśliła ów patent.
Nie ukrywam, że chciałbym mieć specjalną moc, która pozwalałby mi niektóre momenty życia przechodzić w „montażowym stylu” – za kilka miesięcy zbliża się mój ślub i już mam dosyć: zakupy, przygotowania, wbieganie po schodach (galerii handlowych), dieta (to nie był mój pomysł), stres, seksu brak (w filmie osłabia nogi, w życiu „żeby noc poślubna była specjalna i do zapamiętania na lata” – spoko, kochanie, w noc poślubną wyciągnę kratę browara i odpalę Predatora na VHS, na bank tego nie zapomnisz), trener (przyszła teściowa) truje nad głową, że jakiś tam Michaś z czasów studiów byłby lepszym (sparing) partnerem dla jej córki, a do tego prezes i promotor jedynej słusznej federacji (see what I’m trying to do here?), parafialny Don King, marudzi, że kasa mu się nie zgadza, a dwanaście rund w Madison Square Church of Święta Barbara sporo kosztuje – nie wyszedłem jeszcze na ring, a już czuję się jak po siedmiu stacj… erm, rundach i padam po raz drugi. Walka i tak jest ustawiona i cokolwiek się nie stanie, to wyląduję na deskach z sinym okiem (aka „poślizgnąłem się pod prysznicem”) i kilkoma ciosami poniżej pasa.
Montaż? Tak, poproszę!
Ok, ja tu się rozpisuję o prywacie, a Rocky jest już w trakcie treningu, i jakiż jest to trening! Amerykański, jedzący surówki z organicznych warzyw bohater vs radziecka maszyna do zabijania; kapitalizm vs komunizm, american dream vs soviet nightmare; Włoski Ogier vs Syberyjski Byk – tak się właśnie rodzą mity i legendy, nawet starożytni Ateńczycy nie wpadli na to, aby ustawić do walki Minotaura z Centaurem, a może nie mieli wystarczającej ilości sterydów anabolicznych?
No właśnie, bo gdy Rocky trenuje niczym ostatni skaut, tarza się śniegu, wbiega na ośmiotysięczniki, przerzuca skały i niczym koń pociągowy giba się z zarzuconym na barki chomąto, to w tym samym czasie Ivan wygląda, jak gdyby wykupił karnet na siłownię na USS Enterprise – futurystyczne maszyny, wyciągi, komputery z diodami i lampkami choinkowymi, a wszystko to podlane koktajlem z winstrolu, metanabolu, wyciągu z ikry bieługi i najpotężniejszego składnik na ze wszystkich, najrzadszej substancji w całym ZSRR, mianowicie łez Stalina – zebranych tylko dlatego, że podczas wizyty na Ukrainie (datę przemilczę), brodząc wśród zbóż rosnących na żyznych stepowych czarnoziemach, papcio Józio (Time Person of the Year: 1939/1942 i totalny psychopata) miał katar sienny i przez chwile łzawiły mu oczęta. Żeby było zabawniej, wytrenowanie radzieckiego boksera wymaga więcej technologii i forsy niż wysłanie kosmonauty na orbitę:
ołówek – check,
szpitalna kaczka – check;
rycynka ukryta w plombie zębowej & setka samogonu na drogę – check.
Dasvidaniya, towarzyszu Gagarin.
Po tej całej orgii treningowej czas na main event, piętnastorundową walkę boksersko-ideologiczną, bo Rocky nie tylko bije się z Ivanem, on walczy z całym blokiem sowieckim, ale zamiast starcia wojsk Układu Warszawskiego z siłami NATO, mamy klasyczne mano a mano – wynik ten sam, ale bez strachu przed nuklearną zimą.
Zaczyna się z przytupem, bo Ivan mówi Rocky’emu znamienne słowa I must break you, po czym zamienia słowa w czyny i przez dwie pierwsze rundy przerabia twarz i korpus Włoskiego Ogiera na mielonkę (do kupienia w Tesco w dziale z wołowiną), zadając Rocky’emu (czas na statystyki) jakieś 470 ciosów, z czego 460 dochodzi do celu. Z montażu treningowego wynika, że siła uderzenia tlenionego Ivana dochodzi do 2150 funtów na cal kwadratowy – orłem z fizyki nigdy nie byłem, a o jednostkach imperialnych wiem tyle, co wychwyciłem z Pulp Fiction, ale po szybkiej kalkulacji wychodzi na to, że prawy prosty Ivana (w Europie znany jako Royal with Concussion) potrafi rozszczepić atom. Normalny człowiek czułby się po kilku minutach walki z Ivanem jak po potrąceniu przez rozpędzonego Kamaza, zaliczając przy okazji około 70 złamanych kości, zmiażdżoną prawą komorę serca, zapadnięte płuco oraz odklejoną siatkówkę w obu gałkach ocznych.
Ale nie Balboa, ten lubi trochę przyjąć na twarz (wiadomy temat wraca jak bumerang), zanim ruszy do boju.
Jest w tym starciu coś absolutnego, pewien religijno-polityczny mistycyzm.
Oto bowiem Rocky, jeden z proroków epoki Reagana (dobry konserwatywny i wierzący w białego i niebieskookiego Jezusa prezio wszystkich wolnych muricanów) w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, staje do walki z Imperium Zła – złe komuchy nie wierzą w Boga i i już za to należy się im ostry wcier. Żegnający się przed walką Rocky jak Mojżesz musi przedrzeć się przez morze czerwone (czerwonych?), by wyzwolić masy, niczym Archanioł Michał musi pokonać smoka (Drago-n), niczym ambasador Świętego Mikołaja musi pokazać, że wyroby czekoladopodobne i stare, kubańskie pomarańcze rozdawane corocznie przez Dziadka Mroza nie mają nawet startu do jankeskich łakoci i owoców wolności, zwłaszcza tego najważniejszego… owocu żywota twojego… popłynąłem?
Balboa, z misją od Reagana, rodziny i Boga przechodzi więc do ofensywy, pokazując fakacza (gdyby tylko mógł wyprostować palec) obecnemu na trybunach biuru politycznemu z Gorbaczowem na czele, bijąc Ivana raz prostym młotem, a raz lewym sierpem, robiąc z układu żeber Drago szeroko zakrojoną pierestrojkę – bez instrukcji z IKEI złożyć to wszystko z powrotem do kupy będzie trudno. Wham Bam i Drago leży na deskach. Koniec walki, Rocky (czyt. kapitalizm) triumfuje i wali przemowę o przyjaźni i budowaniu mostów między narodami, Gorbaczow, któremu pod wpływem silnych emocji rozmył się zrobiony po pijaku tatuaż na czole (Spring Break z Brezniewem w Sochi – działo się!) odbębnia owacje na stojąco, tłum skanduje „Roki, Roki!!!”, a biedny Drago już wie, że czekają go wakacje przy szypie w kopalni w Dalniegorsku. Ogólnie sajensfikszyn jakich mało, ale jak się to wszystko ogląda, po prostu poezja, bo Rocky IV to ścisły top filmów tak złych, że aż dobrych i wspaniała pocztówka (także muzyczna) z lat 80. Polecam.
Złamana szczęka, podbite oko i wstrząs głowicy/10