Nie sądziłem, że nadejdzie kiedyś dzień, w którym zobaczę Norrisa wcielającego się w rolę dramatyczną. No dobra, może przesadzam pisząc dramatyczną, ale w Hero and the Terror Chuck stara się GRAĆ, a nie tylko być. Niech za najlepszy przykład służy scena, w której główny bohater mdleje. Nie, nie z bólu – z emocji w oczekiwaniu na narodziny potomka. Oczywiście opisywany tytuł gatunkowo pasuje do reszty z niniejszej listy – czyli mamy standardową fabułę o ukrywającym się mordercy i policjancie usiłującym go złapać. Niestety, przez skupienie się na emocjach (okazuje się, że nawet chodząca hartowana stal potrafi okazywać uczucia) wszelkie sceny akcji zeszły na dalszy plan. Miłośnikom łamania rąk, kości, czaszek i innych części ciała pozostała do podziwiania właściwie jedna dłuższa bijatyka. Całości nie ratuje zupełnie odjechana postać czarnego charakteru. Wspomniane starania Norrisa nie są w stanie wynagrodzić wylewającej się z ekranu nudy. Choć przyznam, że scenę konferencji prasowej potrafię określić tylko jednym stwierdzeniem – czysty geniusz. Doceniam próbę ukazania ludzkiej strony, ale niech Chuck lepiej skupi się na niszczeniu, strzelaniu, kopaniu oraz rzucaniu groźnych spojrzeń zza swojej słynnej brody.
Tagline: Heroes hit hardest. (Bohaterowie walą najmocniej.)
Kreowany badass: Danny O’Brien
Popisowa kwestia: If you call me a hero one more time and I’ll pull your tongue out. (Jeszcze raz nazwij mnie bohaterem, a wyrwę ci język.)
Ocena:
Po rozprawieniu się z libijskimi terrorystami w pierwszym Delta Force Chuck postanowił nadepnąć na odcisk baronowi narkotykowemu. Przestępcy trochę to nie odpowiadało i w ramach argumentu zabił brata i żonę przyjaciela naszego herosa. Nie trzeba chyba pisać, iż Norris bierze sprawy w swoje ręce. Kontynuacja przygód McCoya stanowi typowe kino akcji kategorii B z wszelkimi wadami i zaletami. Nie ogląda się filmu źle, szczególnie w drugiej połowie, gdy wydarzenia nabierają tempa, trup ściele się gęsto, a słupy ognia wyrastają na prawo i lewo. Znalazło się też kilka uroczych perełek – na przykład scenarzyści przekonują widza, że limuzyna jest pojazdem terenowym, świetnie trzymającym się podłoża na polnych drogach wśród plantacji kokainy. Warto również zwrócić uwagę na aktora odtwarzającego dowódcę pułkownika Scotta – Johna P. Ryana. Jego gra aktorska polega na tym, iż krzyczy. Zazwyczaj wtedy, gdy nie ma potrzeby. Brakuje motywu przewodniego znanego z pierwszej części, a zamiast niego pojawia się jakieś ledwo słyszalne brzęczenie. Ogólnie – można rzucić okiem na Delta Force 2 i nawet spędzić miło nieco ponad półtorej godziny, ale jednak oryginał wygrywa na każdej linii.
Tagline: Norris and the force are back. (Norris i oddział wracają.)
Kreowany badass: Scot McCoy
Popisowa kwestia: You’re nothing but a chickenshit weasel who thrives on the misery of others. And when death calls, you’ll be screaming like a baby. (Jesteś tylko tchórzliwym kawałkiem gówna, który żeruje na nieszczęściu innych. Ale gdy wezwie cię śmierć, będziesz płakał jak dziecko.)
Ocena:
Nasz bohater potrafi pokonać każdego i lepiej mu w drogę nie wchodzić, wszyscy to wiedzą. Wszyscy? Otóż okazuje się, że niektórzy nie przyswoili sobie tej ważnej lekcji życia – partner Garreta zdradza go, strzelając dwa razy w klatę. Akcja przenosi się trzy lata do przodu i spotykamy Chucka pracującego dla mafii jako wtyczka. Fabuła w żadnym razie nie zaskakuje, ale też przecież nie o to chodzi. Niestety scenarzyści kolejny już raz nie skorzystali właściwie z umiejętności Norrisa i w filmie próżno szukać jakiejś czadowej bijatyki. Poza tym przyczepić można się właściwie tylko do jednego, a mianowicie do wszechobecnej nudy. Jest brutalnie, fucki latają na prawo i lewo i oglądałoby się toto naprawdę przyjemnie, gdyby popracować trochę nad tempem obrazu. Dodatkowo wprowadzono zbędny wątek z małym chłopcem, mającym w szkole problemy z osiłkami. The Hitman stanowi kolejny przykład współpracy rodzinnej Chucka i Aarona, nienajlepszy, ale też nienajgorszy. Szkoda drzemiącego potencjału.
Tagline: He’s so far undercover he may never get back. (Jest tak bardzo zakonspirowany, że nie wiadomo, czy w ogóle wróci.)
Kreowany badass: Cliff Garret/Danny Grogan
Popisowa kwestia: Ain’t life a bitch? (Czyż życie nie jest suką?)
Ocena:
Barry (Jonathan Brandis) to nielubiany, uciekający w świat fantazji nastolatek. W swoich wizjach występuje u boku idola – Chucka Norrisa – zwalczając wszelkie zło tego świata. Problem w tym, że marzenia są niezwykle intensywne i chłopak często zupełnie zatraca się w wyobraźni. Pewnego dnia poznaje staruszka (Mako), który zaczyna go uczyć sztuk walki. Kumple stanowią jeden z najgorszych filmów, nie tylko na tej liście, ale w ogóle. Nie ma tu ani krzty oryginalności, produkcja w całości składa się z utartych i wyświechtanych klisz, podanych w najbardziej łopatologiczny sposób. Nawet biorąc poprawkę na grupę docelową, nie ma żadnego usprawiedliwienia dla idiotycznego scenariusza, nieciekawych bohaterów, nadekspresyjnego aktorstwa i wszechobecnej nudy. Chuck gra tutaj samego siebie i trzeba przyznać, iż wywiązał się z tego zadania znakomicie. Brawo. Pozytywy? Jedynie walka Norrisa w turnieju karate. No i może ścieżka dźwiękowa Alana Silvestri, choć jej też nie da się określić inaczej niż mianem poprawnej. Na drugim planie pojawia się znana z Cudownych lat Danica McKellar. Chuck, wracaj do kina akcji, tam przynajmniej masz jakąś szansę…
Tagline: The kid was only a winner in his dreams… Until his hero stepped out of his fantasies to fight at his side. (Chłopak był zwycięzcą tylko w marzeniach… Dopóki jego bohater nie stanął u jego boku na jawie.)
Kreowany badass: Chuck Norris
Popisowa kwestia: You got a problem with that, son? (Masz z tym jakiś problem, koleś?)
Ocena: