Trylogia PUSHER – pop, krew i heroina
Autorem artykułu jest Mateusz Górniak.
Nicolas Winding Refn urósł już w światowym kinie do miana zjawiska. Ktoś trafnie porównał jego twórczość do muzyki pop, gdzie chodzi przede wszystkim o wyśpiewanie wpadającego w ucho refrenu, który w przypadku duńskiego reżysera zawsze stanowi traktat o przemocy. Za pomocą „Drive” zdobył serca w fabryce marzeń, a później w „Tylko Bóg wybacza” pokazał, że za wszelką cenę podążał będzie swoją drogą, wśród pięknych obrazków i estetyzowanej brutalności.
Rozpoczynający jego przygodę z kinem pierwszy “Pusher” oraz jego późniejsze kontynuacje, zrobione ze względów przede wszystkim finansowych, zasługują na zainteresowanie nie tylko jako huczna zapowiedź talentu cudownego dziecka kina popularnego, ale także jako dzieło (trylogia) odrębne. Mówiące w swoim imieniu, wytyczające nowe ścieżki kinu kryminalnemu, gangsterskiemu i społecznemu na Starym Kontynencie.
Dzikie serca, dziwne czasy
W Hollywood lata 90. zaczęły się od prawdziwego trzęsienia ziemi, które za pomocą Złotej Palmy w Cannes dotarło do Europy. „Dzikość serca” Davida Lyncha nie tylko podzieliła krytyków filmowych na dwa, wojujące ze sobą środowiska, ale namaściła wszystkich zauroczonych kinem klasy B świrów z Quentinem Tarantino na czele. Na amerykańskim srebrnym ekranie nastał czas przerysowanej agresji i tryskającej we wszystkich kierunkach krwi. Określone przez Romana Polańskiego jako arcydzieło „Wściekłe psy”, a także “Prawdziwy romans” czy przede wszystkim „Pulp Fiction” oraz „Urodzeni mordercy” wywróciły stare standardy sztuki filmowej (i ekranowej przemocy) do góry nogami.
W Europie wszystkie oczy skierowane były na Wielką Brytanię. W 1996 roku odbyła się premiera „Trainspotting” przewartościowujące temat uzależnienia od narkotyków, a dwa lata później Guy Ritchie zachwycił cały świat swoją debiutancką, pełną realizmu komedią kryminalną „Porachunki”, gdzie w fabule zręcznie skakał od przemocy do absurdów trzęsących bandyckim światkiem Londynu. Jego późniejszy, stworzony już po części w Hollywood „Przekręt”, choć przez widzów ceniony, w swoim czasie przez krytykę oceniony niżej od debiutu, nie wytrzymując – szczególnie w USA – porównań z takimi klasykami komedii kryminalnej jak „Żądło” George’a Roya Hilla. Teraz autor „Porachunków” stanowi o sile zgniłej artystycznie części Hollywood, reżyserując kolejne Sherlocki Holmesy mające przede wszystkim przynieść pewny zysk i uśmiechy na twarzach pożeraczy popcornu.
W tak przewrotnych dla kina czasach niełatwo było mówić głosem oryginalnym i zapisać się w pamięci publiczności. Tylko wybuch wielkiego talentu mógł zwrócić uwagę na duńską kinematografię, a z gąszczu głosów, mogło być usłyszane tylko wspaniałe dziecko kina gatunkowego. Takim właśnie okazał się Nicolas Winding Refn, który w 1996 roku pokazał najpierw Danii, a później całemu światu „Dealera” – swój debiutancki, zaczynający trylogię „Pusher” film.
Kopenhaga jakiej nie znaliście
Samuel Fuller zdefiniował kiedyś kino jako pole bitwy, na którym ścierają się prymitywne działania i emocje: miłość, nienawiść, przemoc i śmierć. Dla wszystkich tych elementów Nicolas Winding Refn znalazł miejsce w przestępczej rzeczywistości Kopenhagi. Jego „Dealer” (to oficjalny polski tytuł) to realistyczna wycieczka do świata kryminalistów i rzezimieszków działających w stolicy Danii.
Reżyser postawił na niezwykle subiektywną narrację. Ręcznie trzymaną kamerą zarejestrował siedem dni z rzeczywistości Franka (Kim Bodina), Milo (Zlatko Buric) i Tonny’ego (Mads Mikkelsen). Wszyscy trzej uwikłani są w narkobiznes, nad wszystkimi Refn gromadzi czarne chmury fatalizmu. Jako pierwszy spróbuje uciec przed nimi Frank, który w „Dealerze” staje się postacią pierwszoplanową. Ten podrzędny handlarz narkotyków w wyniku niefortunnej transakcji popadł w nieprzyjemne długi i aby poczuć się znów bezpiecznie w mieście, musi je jak najszybciej spłacić. Na pieniądze wyczekuje Milo, przerysowany serbski boss narkotykowy, który nade wszystko uwielbia torturować swoich dłużników i zajmować się gotowaniem wszelkiego rodzaju potraw.
Frank staje na głowie, miota się i za wszelką cenę próbuje zdobyć pieniądze. Chodzi od drzwi, do drzwi. Obmyśla rabunki, prosi o pieniądze własną matkę, mści się nowych i starych wrogach. Tymczasem Refn konsekwentnie realizuje stylistykę szorstkiego, męskiego kryminału. Lubi zaskoczyć widza efektownym strzałem w głowę i rozbryzgać mózg na wszystkich ścianach. Każe też czasem pozować swoim bohaterom z pistoletami wymierzonymi wprost w kamerę czy stroić miny bohaterów popkultury. Bawi się formą, eksperymentuje z realizmem i teledyskowymi ujęciami. Wychodzi mu to doskonale.
Poznajemy Kopenhagę od strony najmniej turystycznej. Refn daje nam poczuć zapach tanich, smażonych fast foodów, którymi na co dzień żywią się Frank i Tonny, wsadza nas też w najbardziej czułe miejsca ich narkotykowych kaców. Jest to obraz z niesamowicie gęstą atmosferą, popis brudnego realizmu i reżyserskiego talentu. A najlepsze w „Dealerze” jest to, że stanowi perfekcyjnie zagrane preludium do kolejnych części „Pushera”, które choć reżyser utrzyma w tej samej stylistyce – będą już wysokich lotów kinem psychologicznym.
Ojcowie i synowie, speed z trutką na szczury
W „Dealerze” Tonny był zaledwie elementem ozdobnym. Jego wulgarne rozprawy o rzeczach najbardziej intymnych, narkotykowe jazdy i pełna blizn głowa z wytatuowanym na tyle „R.E.S.P.E.C.T” informowała widza, że znajduje się w samym nerwie degeneracji narkotykowego światka Kopenhagi. W drugiej części „Pushera”, „Krew na rękach” Tonny staje się główną postacią, a jego psychice z za kamery przygląda się znany nam już, uwielbiający piękno demiurg-sadysta.
Tony wychodzi z więzienia i pragnie udowodnić wszystkim, że potrafi sam stanowić o swoim losie, zarobić trochę pieniędzy i respektu na własne konto. Zdaje się, że ma dosyć bycia lokalnym głupkiem i popychadłem wszystkich degeneratów Kopenhagi. Jednak wszystkie okoliczności losu jakby zjednoczyły się przeciwko niemu: oto niechcący został tatą, wikła się w nie zapowiadający nic dobrego blamaż podczas „dealu” narkotykowego, jego ojciec nie ma dla niego szacunku, choć Tony naprawdę bardzo się stara i robi wszystko, aby naprawić ich relację. Nawet kiedy chce zażyć u swojego kumpla trochę kokainy, wciąga speed z trutką na szczury. Teraz nad nim zebrał się fatalizm, który u Refna wyczuwalny jest w każdym ujęciu i wszystkich możliwych okolicznościach.
Duński reżyser nie potrafi zdobyć się na chociażby nutkę optymizmu dającą nadzieję protagoniście drugiej części „Pushera”. W Tonnym wzbiera frustracja, która spektakularnie eksploduje w finałowej scenie filmu, będącej jedną z najlepszych i najmocniejszych w całej trylogii. Drugą część swojego trzyczęściowego dzieła reżyser snuje równie powoli i z gustem, co poprzednią. Teraz nie przedstawia jednak rzeczywistości podrzędnych bandytów, a analizuje psychikę swojego bohatera. Każde ujęcie jest cegiełką uzupełniającą jego postać, a nas Tony żenuje i rozczula na zmianę. Trochę mu kibicujemy, choć mamy świadomość, z kim mamy do czynienia. Refn nie stara się przedstawić nam Tony’ego jako postać jednoznacznie złą lub dobrą, pokazuje natomiast jego słabości, traumy, a momentami pozwala zdobyć mu się na akty człowieczeństwa.
W sukcesie środkowej części „Pushera” sporą rolę ma Mads Mikkelsen, ten piękny brzydal wznosi się na wyżyny sztuki aktorskiej i do spółki z Nicolasem Windingiem Refnem tworzy ważny nie tylko dla duńskiej, ale także dla europejskiej kinematografii obraz. „Krew na rękach” to już danie pełnokrwiste, zaserwowane nam z urzekającą gracją. Kino, które potrafi głęboko wryć się w naszą podświadomość.
Klasyka i sprzątanie, czyli finał idealny
Trzecia odsłona „Pushera” – „Jestem aniołem śmierci”, stała się dla duńskiego reżysera okazją, aby fajerwerkami zwieńczyć swoje dzieło. W świecie, który dogłębnie poznaliśmy w poprzednich częściach, Refnowi udało się zmieścić jeszcze jedną historię rodem z kina psychologicznego, wystylizowane kadry z brutalnego kina gangsterskiego, przewrotne nawiązanie do klasyki kina i nostalgiczne spojrzenie bohatera w pustkę. Mamy powieść, jakby powiedział Balzak.
Tym razem pretekstem do opowiedzenia historii będzie Milo, serbski dystrybutor narkotyków, którego dotąd znaliśmy jako bezwzględnego ściągacza długów, główną postać narkobiznesu w Kopenhadze i kucharza-amatora. Refn przedstawia swojego protagonistę podczas jednego dnia i nocy, kiedy odbywa się uroczystość z okazji 25 urodzin jego córki.
O ile dla Coppoli, wesele córki było okazją do pokazania majestatu Don Corleone, Refn używając podobnej płaszczyzny, czyni rzecz wprost odwrotną. Nikt nie całuje sygnetu należącego do Mila, bo ten swoją biżuterię sprzedaje, aby spłacić długi. Nie ma też czasu na patetyczne monologi o honorze i roli rodziny, jest natomiast zwierzanie się na spotkaniu ludzi uzależnionych od narkotyków. Odpowiednio dwie “lewe ręce” (bo prawa jest już dawno na emeryturze) Mila dostają biegunki, a cały biznes dezorganizują islamscy imigranci, którzy wszędzie doszukują się pretekstu do okradzenia swojego pracodawcy. Dodam, że to Milo pełni rolę kucharza podczas uroczystości urodzinowej swojej córki i wiadomym będzie, jak różnymi postaciami są serbski gangster i Don Corleone. Tym zaskakującym porównaniem Refn stara się nam udowodnić, że w realiach jego „Pushera” nie ma miejsca na kameralną, dystyngowaną gangsterkę. Jest żwawe mordobicie oraz rywalizacja oparta na zwierzęcych instynktach i pierwotnych hierarchiach. Zamiast etykiety najbardziej eleganckich gangsterów w dziejach kina, jest chłodna lufa przystawiona do nadzwyczaj szybko pulsującej skroni.
Narkotykowy Ojciec Chrzestny Kopenhagi najpierw brutalnie domaga się szacunku, później znosi upokorzenia ze spuszczoną głową. Refn rzuca mu pod nogi kolejne kłody, fotografuje w brudnych, opuszczonych wnętrzach. Daje nam wszelkie powody, aby współczuć temu roztrzęsionemu staruszkowi, nieudolnemu kucharzowi, który nade wszystko łaknie heroiny i szacunku. Dostaje tylko tę pierwszą, w relacji niezdrowej i opartej na nałogu.
Nie przewrotna gra z motywem ojca rodziny stanowi jednak zwięzłą puentę i crème de la crème trylogii. Swoje trzy historie Refn zdołał podsumować w ostatniej scenie. Po krwawej jatce za pomocą młotka, Milo prosi swojego dawnego współpracownika o opartą na starych więzach przyjacielskich „ostatnią przysługę”. Czas posprzątać krew po trzech odsłonach popisów reżyserskich twórcy „Drive”. Dotąd Radovan (Slavko Labovic) tylko torturował, teraz ma za zadanie usunąć dowody zbrodni. Powieszony do góry nogami trup Polaka, którego trzeba się pozbyć – oto treść popowego refrenu o przemocy i swoista klamra całego „Pushera”. Teraz kwestia estetyki, a od niej Refn jest przecież specjalistą.
Krew zostaje spuszczona do ogromnej miski i razem z wnętrznościami spuszczona w umywalce. Ale to nie koniec, do czarnych worków zapakowane zostaje to, co zostało z głowy i – po kolei – wszystkie następne części ciała. Potem Milo tępym wzrokiem penetruje pustkę swojego basenu. Posprzątanie zwłok niewiele dało, litry przelanej krwi też nie przyniosły oczyszczenia.
Świat „Pushera” nie jest w stanie zaoferować zamkniętego zakończenia, gdzie jakkolwiek pojętej sprawiedliwości stanie się zadość, gdzie wygra ktokolwiek i cokolwiek, w imieniu czegokolwiek. Są tylko aniołowie śmierci i ładne obrazki. W takim pacie zostawia nas Nicolas Winding Refn i jako nowonarodzone bożyszcze światowej reżyserii, rusza na podój serc X Muzy i światowej widowni.