Oba filmy, mimo iż fabularnie podobne, diametralnie się od siebie różnią. „Ringu” to film niepokojący i nieprzewidywalny. Co chwila w jakiś sposób przejawia się obecność Sadako – np. w retrospekcji, która nagle w dziwny sposób łączy się z teraźniejszością, albo w najmniej odpowiednim momencie jej postać pojawia się przed bohaterami. Scen z jej udziałem jest za to znacznie mniej w amerykańskiej wersji – twórcy postawili na nastrój tajemniczości i rosnącego napięcia.
Jednak to właśnie wersja USA jest bardziej efekciarska: nasilenie dziwnych zdarzeń (m.in. zdjęcie muchy z ekranu, krwawienie bohaterów w kluczowych momentach, scena na promie) jest znacznie większe niż w wersji japońskiej. Poza tym operuje typowymi obrazami potęgującymi grozę: pogrążona we mgle wyspa, grzebanie w starych zakurzonych archiwach, wizyta w szpitalu psychiatrycznym, woda zapowiadająca zagrożenie itp. Znacznie rozwinięto też wątek niezwykłych zdolności Samary oraz historię jej rodziny. „The Ring” zyskuje też dzięki ciekawemu przedstawieniu relacji między matką a jej dzieckiem – najpierw na przykładzie Anny i Samary, potem Rachel i Aidana. Dodatkowym atutem wersji amerykańskiej jest znakomita oprawa techniczna. Wszystko – od reżyserii (której podjął się solidny rzemieślnik Gore Verbinski), po muzykę Zimmera i znakomite, piękne zdjęcia – stoi tu na wyjątkowo wysokim poziomie. Znakomicie też sprawują się aktorzy, z piękną Naomi Watts na czele. Moim zdaniem, główna jednak zasługa sukcesu filmu tkwi w niezłym scenariuszu autorstwa Ehrena Krugera („Arlington Road”, „Klucz do Koszmaru”). Podsumowując, „The Ring” jest przykładem remake’u zrobionego naprawdę dobrze i poszerzającego znaną nam już wcześniej historię o wiele ciekawych elementów.
Oba filmy różnią się od siebie diametralnie, przede wszystkim ze względu na ich odmienność kulturową. Zarówno zachowania postaci jak i sama historia musiały więc nieco się w remake’u zmienić. I tak np. bohaterka wersji amerykańskiej jest bardziej zaradna i pewna siebie, podczas gdy Reiko całą sytuacją jest przerażona i zrozpaczona, częściej polega na eks-mężu (jest scena, gdy wprost błaga go, by został z nią do końca). Inny przykład: Noah w „The Ring” jest fotografem, będącym bliższym związku ze swoją asystentką, natomiast w „Ringu” Ryuji jest nauczycielem matematyki, którego z młodą asystentką łączą tylko przyjacielskie stosunki. Takich zmian jest znacznie więcej i powodują one, że po obejrzeniu „The Ring” dla widza japoński „Ringu” stanie się znacznie mniej atrakcyjny.
Osobiście wolę jednak japoński oryginał, który – moim zdaniem – jest znacznie straszniejszy. Historia Sadako jest tu tylko nakreślona, nie znamy jej tak dobrze jak w amerykańskim odpowiedniku, co dodatkowo powoduje większy niepokój u widza. Przez cały seans wyczuwalne jest napięcie, lęk przed czymś nieznanym i niezrozumiałym. W wersji USA natomiast poznajemy prawie całą historię Samary i – mimo kilku niedopowiedzeń – pod koniec filmu postać ta nie pozostawia po sobie żadnej tajemnicy. Najważniejsze jest jednak zakończenie, które wzbudza prawdziwy dreszcz. Znakomita scena, gdy Sadako wychodzi z telewizora jest tak nierzeczywista i przerażająca tylko i wyłącznie dzięki najprostszym środkom. W filmie Verbinskiego ta sama scena – będąca przecież esencją filmu – została kompletnie zepsuta. Nagłe „przyspieszenie” dziewczyny, jej dziwny wygląd (jakby wciąż była obrazem z kasety) oraz – co jest największą porażką – pokazanie groteskowej twarzy wzbudza jedynie uśmiech i irytację. Japońska wersja wygrywa więc, gdyż nie jest tak przekombinowana jak ta amerykańska. Jest to jednak tylko moje zdanie – w internecie wciąż trwają zażarte dyskusje o to, który film jest lepszy.
Tekst z archiwum film.org.pl