THE FINAL GIRLS. Surwiwalowy poradnik dla tych, którzy niechcący wpadną w film
Ten kod nazywał się bodajże noclip. Wklepanie go w linię komend Quake’a sprawiało, że ściany przestawały być barierą. Był też skutek uboczny – mechanizm świata przedstawionego nie był tajemnicą, a wszelkie przewidziane przez twórców chwyty narracyjne stawały się nieaktualne. Czar pryskał. To tylko gra. Gdy zakradano się za plecami przeciwnika, nie reagował, tylko skrypt otwieranych od frontu drzwi uruchamiał w nim bowiem agresję. Byłem dzieciakiem, gdy zauważyłem, że niektóre złudzenia to łatwo kopiowalne algorytmy. Podobnymi zasadami kierują się literatura i kinematografia, rzecz jasna, lecz tutaj mechanizmy wykrywa się samemu. Bardzo błędnie zakładałem, że tego typu heureza odbiera przyjemność z uczestniczenia. A przecież można czerpać przyjemność z zauważania tych zasad.
Nie oglądam slasherów; gatunek ten zdechł dla mnie dokładnie w momencie, gdy zrozumiałem, że to trochę tak, jakby karmić się ciągle tym samym zestawem ziemniaków, mielonego i buraczków. Mam czuć, a nie zanurzać się w tej wypadkowej emotywności, wiedzy, a w dodatku doznań estetycznych. Obejrzałem kilka dni temu The Final Girls i był to wybór zupełnie spontaniczny, nieskażony szeregiem zwiastunów, polecanek znajomych, po prostu film się zaczął, rozpoczynając podróż w nieznane, a takie podróże w dobie spoilerozy to rarytas.
Komedia w reżyserii Todda Straussa-Schulsona opowiada o dziewczynie, która straciła matkę w wypadku samochodowym. Kobieta była zapomnianą gwiazdą campowego slashera pod tytułem, nomen omen, Camp Bloodbath. Gdy kilka lat po tragicznym zdarzeniu organizowany jest przez przyjaciół nastolatki maraton filmów ze wspomnianej serii (do złudzenia przypominającej Piątek 13), dochodzi do pożaru. Dziewczyna, wraz z czwórką przyjaciół, musi przedrzeć kinowy ekran, aby wydostać się z sali kinowej. Po drugiej stronie nie znajduje się jednak tylne wyjście, ale alternatywna rzeczywistość filmowa, czyli rozerotyzowana historia zarzynanych licealistów, oczywiście tak w duchu lat osiemdziesiątych, jak się tylko da. Bohaterowie dostają się do Camp Bloodbath, gdzie na ich życie dybie zamaskowany seryjny morderca. Przykro mi, Dorotko, ale najwyraźniej nie jesteś już w Kansas…
Znamy oczywiście ten specyficzny typ opowieści, gdy nie jest ona wkładana w kolejną szkatułkę, ale właśnie przed chwilą z niej uciekła. Barierę pomiędzy kinową opowieścią a rzeczywistością pokonywali przecież: Tom Baxter z Purpurowej róży z Kairu, bohaterowie rodzimej Ucieczki z kina Wolność, wleciał w film, a potem zwiał z ekranu wraz z Arnoldem Schwarzeneggerem również dzieciak z Bohatera ostatniej akcji (niedocenionego i łatwego do naprawienia, ale o tym innym razem).
Gdybym jednak miał porównać The Final Girls do innego tytułu, byłoby mu najbliżej do Przypadków Harolda Cricka, w których postać grana przez Willa Ferrella zdaje sobie sprawę, że na jej los mają wpływ schematy fabularne, które każdy literaturoznawca by rozpoznał po kilku akapitach.
Harold też to zauważa, a od tego momentu toczy się wspaniała gra z widzem, w której nagrodą jest zrozumienie, jak działa opowiadanie, jakie moce ma pisarz (oczywiście w świecie fikcji), a także jak bardzo medium może sobie pozwolić na refleksję gatunkową. W obu porównanych przypadkach są to bezbolesne wykłady o światotwórstwie i roli narratora. Kino i literatura, w przeciwieństwie do teatru, burzą czwartą ścianę tylko umownie, bo brak w nich sprzężenia zwrotnego, ale nie przeszkadza mi to.
Paradoksalnie humorystyczne sceny w The Final Girls były dla mnie o wiele bardziej przerażające niż każdy wyświechtany motyw ze slasherów. Gdy bohaterowie czekają przy drodze leśnej, a następnie nie zgadzają się na podwózkę na obóz kempingowy wraz z postaciami z Camp Bloodbath, ich rzeczywistość się zapętla, wpadają w swoisty paradoks, a historia zostanie posunięta do przodu dopiero wtedy, gdy zrealizują „kod”, czyli świadomie wezmą udział w rzezi proponowanej przez twórców. W filmie pojawia się również kilka intrygujących, choć akurat słabo zarysowanych, pomysłów na kinoterapię, absurdalne używanie wizualnych bajerów, szczególnie w scenach akcji oraz retrospekcjach. Mam zresztą wrażenie, że tego typu pomysły nie mogłyby trafić na stół reżyserski, powiedzmy, dwie dekady temu. Analogia do gier komputerowych oraz do demaskowania czasami wręcz w sposób łopatologiczny tej skryptowości nie byłaby tak urocza, gdyby elektroniczna rozrywka nie uświadomiła nam jednego – mechanizmy można poznać, trzeba tylko znać odpowiedni cheat, pytanie tylko, czy tego chcemy.
A tak poza tym to przecież milutkie dla oka kino, ze skoczną muzyką wprost z lat osiemdziesiątych. Aktorstwo nieco kuleje, ale świadomego gatunkowo dzieła nie widziałem od bardzo dawna. Last Action Hero spotyka Stranger Than Fiction, a dodatkowa nie metapowiastka o tradycji horroru, dla której zresztą powstał ten akademicko tyrany na lewo i prawo przedrostek „meta”. I ładne dziewczyny też obecne, co również wpisuje się w całkiem długą już tradycję teen-slasherów.
korekta: Kornelia Farynowska