Nienawistna ósemka
Premiera: 25 grudnia. W Polsce: 15 stycznia 2016
Każdy film Quentina był wydarzeniem, które swoje miejsce znajdowało w dorocznych podsumowaniach nie tylko naszej redakcji, ale praktycznie każdej, która wybiera najlepsze filmy danego roku. Mnie osobiście ani trochę to nie dziwi, bo Tarantino to zdecydowanie najrówniejszy z reżyserów i każdy z siedmiu dotychczasowych obrazów uważam za co najmniej bardzo dobry (Grindhouse: Death Proof), ale najczęściej wybitny (wszystko pozostałe). Tym razem znowu wracamy do XIX wieku, czyli gatunkowo w okolice westernu. Pod względem treści skojarzenia idą w kierunku “Wściekłych psów”, co jest głównie związane z ograniczoną przestrzenią i konfliktem pomiędzy licznymi bohaterami (obsada roku: Kurt Russell, Samuel L. Jackson, Tim Roth, Bruce Dern, Michael Madsen, Walter Goggins, Damien Bechir). Muzyka: Ennio Morricone. Zdjęcia: Robert Richardson. Czas: 3 godziny, a jak traficie na wersję 70mm, to dostaniecie gratis uwerturę, przerwę oraz dodatkowych 6 minut. Czego się można spodziewać? Tego wszystkiego, za co Tarantino jest uwielbiany. Czego nie warto się spodziewać? Tego, że film nie będzie tarantinowski. Lepiej być nie może.
https://www.youtube.com/watch?v=6_UI1GzaWv0
Zjawa
Premiera: 25 grudnia. W Polsce: 29 stycznia 2016.
Alejandro Gonzales Inarritu – wyrazisty, znakomity reżyser, którego cenię ogromnie za Trylogię Przypadku i tegorocznego, cudownego “Birdmana”. Emmanuel Lubezki – jedno z tych magicznych nazwisk, które gwarantuje nie tylko po prostu bardzo dobre zdjęcia, ale i nieprzesadzony zachwyt. Leonardo DiCaprio i Tom Hardy w rolach głównych – pierwszy to od lat aktorska światowa czołówka; drugi to najbardziej magnetyczne nazwisko ostatnich lat. Western, kino survivalowe, obraz zemsty – gatunek i tematyka powodują wzrost ciśnienia. Dodajmy do tego mistrzowskie zwiastuny, piękne plakaty, informacje o szalenie trudnych warunkach, w jakich kręcono zdjęcia, o zaangażowaniu aktorów, którzy nie bali się ryzykować zdrowia na planie… Jeśli jakiś film może konkurować z “Gwiezdnymi wojnami” na moc podniecenia, to właśnie “The Revenant”. Składniki tego dania są doskonałe, w styczniu czeka nas uczta.
Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy
Premiera: 10 grudnia. Premiera w Polsce: 18 grudnia.
Tak naprawdę i ten rok, a już z pewnością końcówka 2015 będzie zdemolowana przez wszystko, co się tyczy Gwiezdnych Wojen. Chciałbym patrzeć na tę sytuację chłodnym okiem, ale w sumie można mieć to gdzieś i po prostu cieszyć się WYDARZENIEM. Bo przecież to nie tylko film, a całe zjawisko zagarniające przestrzeń marketingową na skalę nieporównywalną do innych filmów. Trudno mi więc zaprzeczyć, że nie czekam, bo przebieram w miejscu nogami oczekując na premierę (bilet już kupiony), szczególnie gdy przypomnę sobie doskonały ostatni zwiastun, na pewno jeden z najlepszych tego roku (i ten moment, gdy Sokół Millenium się pojawia, ciary przechodzą po plecach). Płyty blu-ray z Sagą już kręcą się w odtwarzaczu od jakiegoś czasu, z dnia na dzień coraz intensywniej, w radio, telewizji, internecie coraz więcej reklam, materiałów na temat, wspomnień, przypomnień, dyskusji. Dzieje się.
J.J. Abrams zapowiada taką gwiezdnowojenną przygodę, jaka powinna być: z bohaterami, których dobrze znamy; z tłem, które rozpoznajemy; z akcją, muzyką, dźwiękiem, które podniecają już w samej zapowiedzi. A nade wszystko film Abramsa zapowiada się jako ten – z braku lepszego określenia – z duszą. Tak jak wyabstrahowany z niej był powrót Lucasa na początku XXI wieku, tak ten reżyser robi wszystko, aby przekonać fanów – szczególnie ich – że rozumie, o co w tej bajce chodzi i wie, jak efektywnie wykorzystać emocje i sentymenty. To, że wyciśnie do ostatniej kropli technologiczne możliwości współczesnego kina – to pewne, tym zaskarbi miłość każdego fana rasowych blockbusterów. Ale najważniejszy element, najsprytniejszy myk i klucz do sukcesu czai się w owej duszy, w głąb której zdaje się, że J.J. Abrams zajrzał.
Jeśli się mylę, to rozczarowanie będzie okrutne, boleśniejsze od “Mrocznego Widma”.