REKLAMA
Ranking
SZYBKA PIĄTKA #93. Uznani reżyserzy, których nie lubimy
REKLAMA
Są cenieni przez setki miłośników kina, z niecierpliwością wyczekujących ich kolejnych produkcji lub chętnie wracających do tych, które już powstały. Nie trafiają jednak do wszystkich. Takim właśnie reżyserom poświęciliśmy (w nieco okrojonym składzie) miejsce w najnowszej Szybkiej Piątce.
Oczywiście zachęcamy do przedstawiania własnych propozycji!
Dawid Konieczka
- Woody Allen – w filmach Allena to, co podoba się fanom i składa się na jego styl, mnie kompletnie nie przypada do gustu. Błyskotliwe, pełne subtelnego humoru dialogi są dla mnie pseudointelektualne i męczące, a ze wzbudzaniem zainteresowania nie mają nic wspólnego. Poza tym neurotyczni, nieporadni bohaterowie, których zwykle darzę dużą sympatią, w tym przypadku wywołują takie zażenowanie, że ich losy w ogóle mnie nie interesują, a często odczuwam do nich niechęć. No i jeszcze wyśmiewanie przez Allena tematów seksualności — chwilami wydaje się, że postaci przez niego wykreowane nie myślą o niczym innym, tylko o seksie. Najlepsze filmy Woody’ego, które do mnie przemawiają, to te, w których jest go najmniej, czyli choćby Wnętrza czy Blue Jasmine.
- Gaspar Noé – nie można odmówić Noé doskonałego opanowania warsztatu reżyserskiego. Ruchy kamery, montaż, operowanie kolorem i wykorzystanie muzyki — filmy argentyńsko-francuskiego reżysera pod względem inscenizacyjnym są doskonałe, a wrażenia estetyczne na długo zapadają w pamięć. Niestety, tematycznie jest już znacznie, znacznie gorzej. Płytkie, niewiarygodnie wtórne i do tego przesadnie wulgarne dialogi, korespondujące zresztą z podejmowanymi przez Noé problemami ludzkiego zezwierzęcenia, które w obrębie jednego filmu są tak nieznośnie eksploatowane, że po mniej więcej trzydziestu-czterdziestu minutach reżyser zaczyna się nużąco powtarzać. A pretensjonalnego pornopotworka pod tytułem Love nigdy mu nie wybaczę.
- Jean-Luc Godard – w tym wypadku chyba przemawia przeze mnie niezbyt przychylny stosunek do sztuki modernistycznej w ogóle. Oczywiście rozumiem i doceniam wkład Godarda w rozwój języka filmu oraz bycie czołowym artystą jednego z najważniejszych nurtów w historii kina. Niemniej przełamywał on logikę filmowego opowiadania i naruszał tradycyjne sposoby posługiwania się technikami realizacyjnymi, a to, choć przełomowe, nigdy nie wywoływało u mnie pozytywnych odczuć, zbliżając się do “sztuki dla sztuki”, ciekawej artystycznie, lecz męczącej w odbiorze.
- Xavier Dolan – to trochę podobny przypadek do Gaspara Noé. Dolan ma rewelacyjny zmysł estetyczny i jego filmy są ucztą dla oczu i uszu. Niestety przez dzieła młodego twórcy często przemawia coś na kształt narcystycznego autobiografizmu. Bohaterowie to egotyczni, rozwydrzeni młodzieńcy, których psychologiczna podbudowa zwykle jest po prostu nieinteresująca, a ze względu na fakt, że to oni stoją w centrum fabuły, seanse stają się zwyczajnie irytujące. Wyjątkiem w filmografii Dolana jest Mama, ale po niej notowania Kanadyjczyka znów u mnie spadły. Może młody twórca powinien po prostu pozwolić komuś mądrzejszemu od siebie pisać dialogi?
- Michelangelo Antonioni – czołowy modernista kina, toteż jego dzieła niezbyt mi odpowiadają, podobnie jak te Godarda. Styl Włocha jest inny niż twórcy Do utraty tchu, ale również skrajnie odchodzący od klasycznie pojmowanej narracji na rzecz eksploracji wewnętrznego świata bohaterów. Bywa to fascynujące i hipnotyzujące, ale stosunkowo często okazuje się też na tyle mętne, że nie pozwala się w ów świat zagłębić.
Tomasz Raczkowski
- Nicolas Winding Refn – filmografia NWR dzieli się (rozpada) dla mnie na dwie części – pierwszą, lepszą, stworzoną po wschodniej, rodzimej stronie Atlantyku (w Danii i Wielkiej Brytanii, m.in. Pusher oraz Bronson) i drugą, słabszą, nakręconą już w USA (Drive, Neon Demon). To za sprawą tych późniejszych dzieł Refn osiągnął status gwiazdy i zaskarbił sobie moją antypatię, ze względu na niesamowite napuszenie swoich kolejnych filmów (i siebie samego) i nieustanne pretensje do przeestetyzowanego geniuszu.
- David O. Russell – jeden z ulubieńców Hollywood i stałych bywalców gali oscarowych z pewnością umie kręcić filmy, i to tak, by podbijały serca widzów. Tyle że dla mnie większość jego dokonań, z rotacyjnie powracającą obsadą to pozbawione duszy rzemieślnicze wyroby obliczone na zgarnianie nominacji. W moim odczuciu filmom Russella często brakuje emocji i autentyczności, a sposób prowadzenia aktorów jest na tyle domyślny, że za którymś razem nużący.
- Krzysztof Kieślowski – nie jest tak, że odmawiam Kieślowskiemu zasług czy legitymacji do miana mistrza. W jego filmografii znajduje się przecież Amator, jeden z najwybitniejszych polskich filmów, a także kilka innych świetnych pozycji. Mój problem z Kieślowskim dotyczy jego tendencji do intelektualnej i estetycznej przesady, co widoczne jest zwłaszcza w jego późnych filmach. Owa “kieślowszczyzna” i brak umiaru w moralizowaniu oraz epatowaniu symboliką budzą moją nieufność i w efekcie nie przepadam za ogółem jego dorobku.
- Gus Van Sant – amerykański reżyser wydaje mi się jednym z wirtuozów filmowej przeciętności. Oczywiście zdarzają mu się filmy lepsze, ale w jego filmografii dominują letnie, pozbawione pazura produkcje, które z jakiegoś powodu stawały się nierzadko hitami. No i nie zapominajmy, że Van Sant podpisał Psychola z 1998 roku – świętokradcze arcydzieło wśród niepotrzebnych i nieudanych remake’ów klasyki.
- Jerzy Skolimowski – trudno jest mi uznać Skolimowskiego za jednego z mistrzów polskiego kina, nawet jeśli nie można odmówić mu zasług w jego promocji. Nie przekonywała mnie nigdy jego autorsko-nowofalowa twórczość ani późniejsze, nierzadko dość dziwaczne produkcje międzynarodowe (nieszczęsne Ferdydurke…). Z wyjątkiem Czterech nocy z Anną nie widzę u Skolimowskiego dzieł najwyższej jakości, a przede wszystkim jakoś nie mogę uwierzyć w autentyczność stylu reżysera, zawsze zdającego się być krok za wpływami innych i trendami.
Jan Dąbrowski
- Damien Chazelle – twórca bardzo udanej etiudy pt. Whiplash, którą potem rozciągnął do formatu filmu pełnometrażowego. Zresztą zupełnie niepotrzebnie. To, co sprawdzało się w niecałych dwudziestu minutach, w ponad stu zwyczajnie nie ma siły przebicia, a i tak najlepszą sceną kinowego Whiplash jest to, co zawierało się w krótkim filmie. Z kolei La La Land po pierwszym seansie okazało się tak miałkie, że nie chce się wracać ani do muzyki, ani do bohaterów. I Emma Stone i Ryan Gosling – za którymi generalnie nie przepadam – mają za sobą znacznie lepsze występy aktorskie. Pierwszego człowieka jeszcze nie widziałem, ale podchodzę z dystansem. Na pewno nadrobię, ale na ten moment Damien Chazelle nie ujął mnie niczym.
- Patryk Vega – liczby sprzedanych biletów i popularność kolejnych jego filmów mówią sama za siebie: Vega się podoba, jego filmy też. Ze statystyką nie ma co dyskutować. To reżyser, który zdobył uznanie – jeżeli nie krytyków, to na pewno widzów. I trzeba przyznać, że wymościł sobie obszerną niszę w polskim kinie. Choć jakościowo jest to raczej wybieranie rodzynków z ciasta niż ucztowanie pełną gębą. Po niezłym pierwszym Pitbullu i pomysłowych Służbach specjalnych Vega zaczął wystrzeliwać z siebie kolejne filmy z prędkością kałasznikowa. To prawdziwy Woody Allen polskiego kina akcji. I cierpi na podobną przypadłość co reżyser Annie Hall. Z każdym kolejnym tytułem Vega obniża loty, a wyjątkiem są udane w swojej kategorii Plagi Breslau. Jednak serialowe wersje własnych filmów oraz kolejne części filmów z identyczną obsadą i na podobny temat wskazują na to, że kreatywność Vegi się wyczerpuje. Choć może ten stan ulegnie zmianie, chętnie się o tym przekonam.
- Paolo Sorrentino – dotychczas widziałem takie dzieła tego reżysera, jak: Wszystkie odloty Cheyenne’a, Wielkie piękno, Młodość, prawie całego Młodego papieża i film Oni. Doceniam wysmakowane zdjęcia, ujmującą kompozycję kadru i dobór muzyki. Doceniam Toniego Servillo, który za każdym razem jest wspaniały. Niestety w pewnym momencie kontemplowanie landszaftów i wyłapywanie nawiązań (np. do filmów Federica Felliniego) przestaje wystarczać i pojawia się głód treści, którą dany tytuł sam w sobie oferuje. Lub miał oferować, bo z każdym kolejnym filmem Sorrentino wydaje się tworzyć na tym samym wdechu, zgłębiając wciąż te same tematy, ale nie proponując niczego nowego. Oni to dobry przykład dysproporcji formy i niedoboru treści, co zamiast budzić zachwyt, skłania do drzemki. Z każdym nowym filmem Sorrentino coraz bardziej kusi mnie sięgnięcie po jego starsze filmy z czasów, kiedy był mniej popularnym i ciekawszym twórcą.
- Jan Jakub Kolski – oglądając jego nowsze filmy (Zabić bobra, Las, 4 rano), mam wrażenie, że to reżyser stopniowo tracący kontakt z widownią. Nie ma nic złego w kręceniu filmów hermetycznych, bardziej dla siebie niż dla konsumentów, ale to zazwyczaj zamyka twórcy drogę do zdobywania nowych widzów. Mam duży sentyment i emocjonalny stosunek do starszych filmów Kolskiego, bardzo czekam na kolejne jego dzieło, z którym będę mógł się zżyć. Może Ułaskawienie takie będzie?
- James Cameron – nie mieści mi się w głowie, że facet, który stworzył dwie części Terminatora i drugiego Obcego poświęcił swoją karierę na kręcenie kolejnych Avatarów. Co za strata czasu, panie Cameron!
REKLAMA