REKLAMA
Ranking
Najbardziej WKURZAJĄCE filmy
REKLAMA
SZYBKA PIĄTKA #81.
Oglądasz film, ale zamiast czerpać z tego jakąkolwiek przyjemność, czujesz jedynie rosnącą irytację. Denerwują cię fabuła, postaci, rozwiązania realizacyjne, a nawet to, jak bardzo finalny produkt rozminął się z twoimi oczekiwaniami. Nasi redaktorzy przedstawiają swoje typy takich właśnie produkcji, które zostawiły ich sapiących z wkurzenia.
Maciej Niedźwiedzki
- Neon Demon – zbiór niezwykle efektownych obrazów, gier świateł, kadrów i kompozycji. Jak dla mnie kino plakatowe, którego fabuła jest zabójczo przygnieciona przez nachalną, a z czasem ciężką formę. Pięć minut. Wow, super! Dziesięć minut. Dalej robi wrażenie, ale zaczynam czuć znużenie. Po pół godzinie zdawało mi się, że oglądam ten film od trzech lat.
- La La Land – może winne tu było zmęczenie, może niewyspanie, może dekoncentracja. Nie zmienia to faktu, że seans La La Land był jednym z najtrudniejszych w moim życiu. Pomiędzy przebojowym otwarciem i nieco żywszym zakończeniem doświadczałem istnych męczarni. Frustrował antypatycznymi bohaterami, żółwim tempem i znieczulającym “nicniedzianiem”. La La Land pozostawił po sobie obraz filmu o spacerowaniu i rozglądaniu się dookoła. Chazelle musiał pisać ten scenariusz z myślą o Ryanie Goslingu. Dla tak mdłej roli nie znalazłby aktualnie lepszego androida.
- Ida/ Zimna wojna – nie wiem, czy mogło się zdarzyć cokolwiek gorszego dla polskiego kina niż filmy Pawła Pawlikowskiego. Reżyser ten ma na pewno oko do kompozycji i inscenizacji. Jest natomiast zakochany w banalnych symbolach (ach, ten wielki plakat Stalina w Zimnej wojnie) i głuchy na dialog (patrz scena w Idzie, gdy Kulesza porównuje się do Marii Magdaleny). Pawlikowski z hochsztaplerską biegłością operuje uproszczeniami, swoje postaci wycina z kartonu (Borys Szyc w Zimnej wojnie) i z pomocą łopaty przerzuca je z jednej lokacji w drugą (patrz cała Zimna wojna). Ida i Zimna wojna to wyżyny filmowej pretensjonalności. Ujęte w niepopularnym formacie obrazu oraz w czerni i bieli. Bo tak właśnie mają wyglądać ambitne arcydzieła kina autorskiego.
- Podziemny krąg – pozornie mądry film, zrobiony z odpowiednią pompą. Przy tym urzekająco wystylizowany obraz świata rozkładu, wyzierającej zewsząd zgnilizny. To samo wynika z całego Podziemnego kręgu, dającego na ten stan fatalną receptę. Nie ułatwiaj sobie życia, bądź nonkonformistą, zrezygnuj z mebli IKEI, zrezygnuj z dobrej pracy, uciekaj i walcz. To tak bardzo cool. Złap za rękę ukochaną, gdy przed oczami będzie walił ci się świat.
- Auta – ciągle nie potrafię pojąć, dlaczego zdecydowano, by w świecie Aut nie było ludzkich postaci. Tym samym sprawiono, że ta seria stała się niczym więcej jak trywialną kolorowanką. Da się ją odczytać i pokolorować tylko w jeden sposób. Toporny i krzykliwy marketingowy produkt. Naprawdę nic więcej.
Jacek Lubiński
- Agora – przepełniona spokojem oraz wewnętrznym ciepłem Rachel Weisz piękna historia, której rezultat jest jednak tak rozbrajająco wymowny, że aż wzbudza sprzeciw, a wraz z nim budzi się odraza i gniew na cały rodzaj ludzki.
- Terminator Genisys – jeden z nielicznych przykładów dzieła za grubą kasę, w którym próżno szukać jakichkolwiek pozytywów. Napisy końcowe niosą jedynie gorzką lekcję straconego czasu – a to wkurza jeszcze bardziej niż fakt, że twórcy zrobili z klasyki SF parodię.
- Prometeusz – piękna bańka pełna bełkotu; denerwuje tym, że stanowi niejako dopełnienie dawnego arcydzieła, dla którego jest zarazem policzkiem w twarz. Gniew jest tu adekwatny do zawartości, budżetu oraz ilości talentu stojącego za tym cudem.
- Plac Zbawiciela – nie przepadam za tym dziełem, ale rozumiem problem stojący u jego podstaw. I jedno, i drugie wkurza niemiłosiernie.
- Wonder Woman – film tak mocno kumulujący w sobie wszelkie grzeszki i trendy współczesnego Holly, że przestaje być rozrywką, a zaczyna być denerwującym wykładem. Plus tak słaba jest zawartość w odniesieniu do niezwykle pozytywnego odbioru i pełnego hipokryzji klepania się po plecach, że aż w sercu Hulk sam rośnie.
Gracja Grzegorczyk-Tokarska
- Morderstwo w Orient Expressie – nikomu niepotrzebny remake/reboot, który poza ładnymi widokami i naprawdę fantastycznymi nazwiskami w obsadzie nie ma nic do zaoferowania. Najbardziej znany film z belgijskim detektywem, gdzie sama tajemnica była równie ekscytująca, co występy gwiazd – całość sprowadzono do poziomu wielkiego widowiska za kilkadziesiąt milionów dolarów z jednowymiarowymi bohaterami i zakończeniem, które nie zaskakuje, bo praktycznie każdy z kinomanów je zna. Jako wielka fanka Herkulesa Poirot wyszłam zła na sir Kennetha, że dopuścił się takiej profanacji, tworząc karykaturalny obraz, który bardziej irytuje, niż zachwyca.
- Sherlock Holmes – po raz kolejny bohater mojego dzieciństwa został zrównany z ziemią. Guy Ritchie dwoi się i troi, ale nic to nie daje, bo bohaterowie nijacy, historia dość przeciętna i tylko szkoda Conana Doyle’a przewracającego się w grobie, że z jego zabawnych historii kryminalnych stworzono hollywoodzką wydmuszkę pełną pojedynków, dramatycznych scen i braku jakiejkolwiek zgodności z kanonem. Tym razem nie wiem, na kogo byłam bardziej zła – na siebie, twórców czy na ludzi, którym się to podobało?
- Neon Demon – ewidentny przerost formy nad jakąkolwiek treścią. Plus to kolejna próba Refna stworzenia czegoś tak oryginalnego, że popada on w przesadny banał i nie tylko denerwuje, ale i przyprawia o mdłości. Bo czymże jest ten film – satyrą na świat mody, horrorem, a może coś mi jednak umyka? Dosłownie cały seans siedziałam wkurzona, że po raz kolejny dałam się nabrać na epicki trailer dość marnego filmu.
- Lady Bird – miało być objawienie, wyszedł film przeciętny, który mógłby konkurować na Sundance, a nie w głównej kategorii oscarowej. Aż nóż otwiera się w kieszeni. Miało być oryginalnie, mądrze i zabawnie, a wyszło zupełnie odwrotnie. Poza tym widziałam wiele filmów, które dużo lepiej przedstawiały zmiany, z jakimi muszą się mierzyć osoby wchodzące w etap dorosłości. Tutaj widzimy wyłącznie bardzo hermetyczne podejście reżyserki do tego zagadnienia, niepotrzebnie gmatwającej je aż do tego stopnia, a film w moich oczach wcale nie jawi się jako uniwersalny, a wręcz przeciwnie.
- Filmy Pawła Pawlikowskiego – pan Pawlikowski od zawsze był dla mnie bucem z przerośniętym ego, co idealnie widać na przykładzie jego filmów. Przysięgłam sobie nawet , że następnym razem jak wybiorę się na jego film, to zrobię sobie lobotomię krzesłem. Jego dzieła wkurzają, irytują i powodują intensywne przewracanie oczami. Czarno-białe ujęcia mające na celu oszukanie widza, że ma do czynienia z czymś artystycznym, zostały okraszone nic nieznaczącym symbolizmem i obietnicą, że obejrzymy coś wyjątkowego, podczas gdy tak naprawdę to tylko powielane w nieskończoność filmowych klisz. Może i kiedyś był wielką nadzieją brytyjskiego kina, ale obecnie to tylko frustrat wpadający w banał, próbujący wmówić ludziom, że oglądają wybitne kino.
Janek Brzozowski
- Lucy – Bóg jeden wie, jak bardzo zirytował mnie tym filmem Luc Besson. Wszystko byłoby w porządku, gdyby Lucy była jedynie kolejnym przedstawicielem bezpretensjonalnego kina akcji. Niestety, twórca Leona zawodowca pokusił się o wątki filozoficzno-metafizyczne oraz wprowadził do fabuły kompletnie niepotrzebną postać profesora Normana, który głosem Morgana Freemana próbuje racjonalizować to, co dzieje się z ciałem i umysłem głównej bohaterki.
- Ukryte piękno – idąc do kina na ten film, miałem mieszane odczucia. Z jednej strony docierały do mnie niezbyt pochlebne, eufemistycznie mówiąc, recenzje zza oceanu. Z drugiej grał w nim jeden z moich ulubionych żyjących aktorów, Edward Norton, który ma na swoim koncie niewiele nieudanych projektów. Poza tym byłem pod wrażeniem naprawdę fajnej, wpadającej w ucho piosenki OneRepublic, która promowała Ukryte piękno. Wyszedłem z seansu rozgoryczony i zażenowany. Film okazał się katastrofą, której nie uratowali ani Norton, ani Winslet, ani Smith. Gwoździem do trumny Ukrytego piękna okazał się scenariusz autorstwa Allana Loeba. Pełen absurdów, a przede wszystkim gigantycznych rozmiarów dziur w motywacjach bohaterów.
- Game Over, Man! – dawno nic mnie tak nie zdenerwowało jak scena z tego “dzieła”, w której w brutalny sposób ginie mały pies. Pastwiłem się już nad tą pozycją, pisząc o najgorszych filmach oryginalnych Netfliksa, ale z chęcią uczynię to raz jeszcze. Prymitywny, wulgarny, w wielu momentach niesamowicie irytujący. Scena z psem przepełniła tylko szalę goryczy, która wcześniej i tak uginała się już pod ciężarem obciętych penisów oraz wylizanych odbytów.
- Pokusa – kolejny film z gwiazdorską obsadą, który okazał się okropnie słaby. W Pokusie zagrali obok siebie Matthew McConaughey, Zac Efron, Nicole Kidman i John Cusack. Co mogło pójść nie tak? Wszystko. Kiepski scenariusz, niepotrzebnie skomplikowana narracja, wyjątkowo drewniana Kidman – to największe wady filmu Lee Danielsa. Pokusa nie znalazłaby się jednak na mojej liście, gdyby nie jedna szczególna scena. Scena, w której John Cusack masturbuje się za pomocą kajdanek do prezentującej swoje wdzięki Nicole Kidman. Gdybym wiedział, że będę zmuszony do oglądania czegoś tak obrzydliwego, nigdy nie włączyłbym tego filmu. Wy jesteście przynajmniej ostrzeżeni.
- To właśnie życie – pseudofilozoficzne brednie. Zdecydowanie najgorszy, najbardziej irytujący film, jaki miałem (nie)przyjemność obejrzeć podczas tegorocznej edycji American Film Festival. Trudno byłoby wskazać jeden element, który nie podobał mi się w obrazie Dana Fogelmana najbardziej. Papierowi bohaterowie, irytujące zabiegi narracyjne, banalne przesłanie. Do wyboru, do koloru. Wszystko jest tu słabe oprócz Oscara Isaaca, który bezskutecznie próbuje ratować ten film przez pierwsze pół godziny jego trwania.
Tomasz Raczkowski
- Pod Mocnym Aniołem – bez dwóch zdań najsłabszy jak dotąd film Wojtka Smarzowskiego denerwuje wieloma swoimi aspektami: chaosem narracyjnym, przerysowaniem, trywializacją problemu alkoholizmu, epatowaniem brudem, nędzą oraz upadkiem moralnym, a także wyczuwalnym lenistwem reżysera, powielającego schematy wypracowane w poprzednich swoich filmach. Zdaje się, że podobnie jak bohaterowie filmu znajdują się w nałogowej spirali, Smarzowski wpadł w spiralę eksploatacji patologii o specyficznie polskim obliczu i w efekcie oferuje widzowi jedynie niezgrabny półprodukt, imitujący poważny autorski film.
- Drive – jeden z nielicznych filmów, które budzą moją organiczną niechęć. I to nie dlatego (a przynajmniej nie tylko dlatego), że jest to film ostentacyjny i cynicznie wystylizowany (po nieco więcej mojej żółci na ten temat odsyłam do cyklu PRO/CONTRA), ale przede wszystkim ze względu na otaczający film Nicolasa Windinga Refna kult i peany na jego cześć. “Jak to nie zachwyca, skoro zachwyca?!”; nazwijcie to przekorą, ale tym trudniej mi zdzierżyć Refnowską przesadę, gdy słyszę i czytam o jej genialności.
- Filmy superbohaterskie – OK, oczywiście nie wszystkie i nie zawsze, ale bardziej niż o konkretne filmy chodzi mi o sam współczesny nurt i to, jak wpływa on na panoramę kina. Dominacja kina komiksowo-superbohaterskiego, z jaką mamy do czynienia od mniej więcej dekady, sprawia, że nie widzę już filmów – widzę marketingowe produkty, w których kino jest tylko pretekstem. Czuję też zdecydowany przesyt i nadmiar produkcji komiksowych w głównym nurcie kina rozrywkowego, które zaczyna być coraz bardziej synonimem skupionych na fantastycznych herosach widowisk Marvela czy Sony. To właśnie ta hegemonia, a nie filmy same w sobie mnie drażnią, sprawiając, że nawet jakościowe perełki gdzieś gubią się dla mnie w natłoku kolejnych epizodów wielkich blockbusterowych uniwersów.
- Ja, Daniel Blake – nie mam zamiaru odbierać Kenowi Loachowi umiejętności, zasług i moralnej racji. Nagrodzony Złotą Palmą Ja, Daniel Blake to film rzetelny i pod wieloma względami dobry. Co z tego jednak, skoro całość drażni ekstremalnym moralizatorstwem społecznym, poświęcaniem narracyjnej jakości na rzecz przesłania i emocjonalnym szantażem. Loach nie sili się na artystyczną subtelność i uderza widza w twarz dramatem brytyjskiego everymana, zatracając tym samym filmowy nerw w natłoku publicystyki. Lubię kino zaangażowane, ale nie w takim wydaniu.
- Szklana pułapka 5 – seans piątej części przygód Johna McClane’a w 2013 roku to chyba pierwszy i najboleśniejszy przypadek, gdy poczułem się okrutnie oszukany przez autorów filmu. Wykreowana przez Bruce’a Willisa postać to jeden z moich absolutnie ulubionych bohaterów filmowych, a pierwsze trzy filmy z jego udziałem (a już zwłaszcza pierwszy i trzeci) to dla mnie niemalże świętości, swoiste wzorce filmowej rozrywki na najwyższym poziomie. Oglądając Szklaną pułapkę 5, momentami chciało mi się płakać. Dla tej napisanej i nakręconej zupełnie bez pomysłu, nieporadnej produkcji nie da się znaleźć innego uzasadnienia niż cyniczne wyłudzenie pieniędzy od fanów serii. Jakby nie dość było beznadziei, reżyser John Moore nie uszanował nawet stylu, w jakim poruszali się jego poprzednicy, zamieniając klasyczną sensacyjną formułę na średnich lotów kino akcji, w którym grana przez Willisa postać po prostu nie ma jak uratować całości swoją charyzmą. Nawet pisząc te słowa, wzburzyłem się.
REKLAMA